czwartek, 21 grudnia 2017

Ku źródłom żeglarskiego szaleństwa



10.2017 r.

Zakładam niespiesznie sztormiak na o połowę mniejszą ilość warstw ubrań niż na początku rejsu, co dobitnie świadczy o zbliżającym się porcie przeznaczenia. Zuza drobnym druczkiem zapisuje notatki do dziennika pokładowego, Michał sprawdza raz jeszcze pływy, a Monika rozkoszuje się ostatnimi chwilami dobrego zasięgu. Zaraz ruszamy do Szkocji. 
Obowiązki, obowiązki
K. Pawełczyk

Późne popołudnie ma zapach jesieni. Łąki szczelnie pokrywające horyzont mienią się ciepłymi barwami października. Moje myśli zataczają szerokie kręgi – od Islandii, przez wszystkie archipelagi, jakie dane nam było odwiedzić podczas tego rejsu, przez obowiązki zawodowe coraz śmielej przypominające o swoim istnieniu, aż po zbliżającą się kolejną wielką podróż – podróż do Peru. Morza z wiatrem zawsze w dziób chwilowo mam serdecznie dość, ale z drugiej strony wcale nie chce wracać do domu i kończyć tej niezwykłej przygody.
- Wszyscy gotowi? – moje wędrówki w głębokie zakamarki głowy przerywa Michał odpalający silnik.
Wachta II
M. Sokołowicz

Przygotowanie manewru odejścia od kei mamy opanowane niemalże do perfekcji – załoga jest zgrana w każdym calu. Kapitan spokojnie kieruje nasze kilka metrów kwadratowych w główki portu. Przesuwający się krajobraz jest zupełnie inny niż dotychczas – zamiast wysokich, stromych klifów i ostrych skał, mijamy zupełnie płaską przestrzeń upstrzoną od czasu do czasu niską zabudową, latarniami i zameczkami, które są tutaj tak powszechne jak kopalniane szyby na Śląsku. 

Ostatnie spojrzenie na Orkady
K. Pawełczyk
Wachta druga, zwarta i gotowa, melduje się na deku. Jakoś mi nieswojo, że zamiast sztormiaka mam na sobie tylko puchówkę, ale po raz pierwszy od miesiąca jest mi ciepło! Radość czai się na każdym centymetrze kwadratowym pokładu, a  do tego szykuje się naprawdę boski zachód słońca. Delikatne obłoczki przyozdabiają różowiejące niebo, które raczy nas nieziemskim spektaklem barw. 
Spektakl
K. Pawełczyk

Słońce ustawiło się na pozycji do zanurzenia się w horyzoncie. Jednym susem schodzę po aparat – nie uwiecznić czegoś takiego, byłoby strasznym grzechem. Przez chwilę prawie cała załoga, uzbrojona w aparaty różnej kategorii, towarzyszy nam na pokładzie. Jest na tyle ciepło, że Tomek przez prawie czterdzieści minut siedzi w t-shirtcie… 

Dobranoc
K. Pawełczyk
Po zachodzie słońca daje się odczuć nieprzyjemne podmuchy zimnego wiatru, a niebo nieśpiesznie lecz konsekwentnie zasnuwa się kołdrą ciężkich, szarych chmur. Silnik ciężko walcząc z zabłąkanymi prądami niesie nas na południe – do Peterhead. Ciekawe czy coś się tam zmieniło. Kilka lat temu czekałam tam na okno pogodowe między sztormami, żeby przepłynąć do Bergen. Pierwszy raz w roli bosmana, zgrabiałymi palcami od zimna i deszczu szyłam potarganą genuę, słuchając odgłosów dobrej imprezy, dobiegających spod pokładu. Poczucie obowiązku, silnej odpowiedzialności i dumy z powierzonych mi zadań sprawiały, że nie żałowałam ani jednej minuty spędzonej na deku. Pierwszy raz w roli oficera, pierwszy raz na Morzu Północnym, pierwszy raz długie godziny na nocnych wachtach sama na pokładzie,  pierwszy raz w tak ciężkich warunkach. Pierwszej nocy byłam przerażona, a w głowie tłukło się tylko jedno pytanie – po co mi to było? Kiedy jednak po tej nocy wstał dzień – równie zimny, mokry i nieprzyjazny jak poprzedni, a po nim nastała równie zimna, mokra i nieprzyjazna noc jak  poprzednia, a ja musiałam znowu wyjść sama na długą wachtę, nagle poczułam, że jestem w dokładnie tym miejscu w jakim być powinnam, że robię dokładnie to, co robić powinnam i że to co robię kocham najbardziej na świecie. I to właśnie tu – gdzieś między Peterhead i Bergen, nieprzejednane fale Morza Północnego ugruntowały moją wielką, morską miłość do tego stopnia, że potem nie przepuściłam ani jednej okazji, żeby żeglować, a w ostatnim roku nie było w zasadzie miesiąca bym na morzu nie była. Właśnie dlatego tak bardzo cieszę się na spotkanie z tym portem i niemal namacalnymi wspomnieniami sprzed kilku lat. Wracam do źródeł mojego żeglarskiego szaleństwa.   
Katarzyna Pawełczyk

środa, 22 listopada 2017

Dzień dobry Orkady



Bluzka termiczna, polar, sztormiak, czapka, rękawice, czołówka – wzorowa cebulka melduje się w gotowości (dość ospałej, ale jednak) na nocnej wachcie. Dziewczyny ledwie otwartymi oczami szukają drogi do ciepłej koi, delikatnie się trzęsąc. Siadam za sterem. Pierwsze powiewy chłodnego wiatru otulają mi twarz, przywodząc niemiłe uczucie niewystarczalnej ilość warstw odzieży. Niezawodna Gosia przynosi mi jeszcze gorącą herbatę – chwilowe przedłużenie komfortu cieplnego. Noc jest spokojna jak jeszcze chyba nigdy podczas tego rejsu. Gwiazdy leniwie błyszczą na niebie, fala przybrała uspokajający, delikatny rytm, wiatr ma zapach jesieni i wszystko wokół wydaje się niezmiernie harmonijne. Znowu pomimo dyskomfortu cieplnego wpadłam w ulubiony na nocnych wachtach stan – totalnej błogości, poczucia, że wszystko jest dokładnie tak jak ma być. Jestem w podróży w myślach gdzieś zupełnie daleko. Siedzimy tak z Moniką w milczeniu ponad dwie godziny wachty, po czym schodzę pod pokład uzupełnić dziennik i z zaskoczeniem stwierdzam, że prędkość jachtu wynosi ok. 8 węzłów!
- Monika! Niesie nas prąd – płyniemy 8 węzłów!
- Cooo? – Monika trochę zaspana w pierwszej chwili patrzy na mnie jak na wariatkę. Po czym szybko oblicza, że z taką prędkością za jakieś cztery godziny będziemy już na miejscu. Radość bierze górę i po nostalgicznym nastroju nie ma już śladów. Chcąc się ogrzać zaczynamy pokładowy aerobik i koncert polskich szlagierów. Czegoś takiego jeszcze tu nie było. Zaspany kapitan, wychodząc pół godziny wcześniej na wachtę, patrzy na nas mocno pytającym wzrokiem. Wyjaśniamy więc, że to nie napad jakiejś dziwnej choroby, spowodowanej długotrwałym pobytem na morzu, a perspektywa prysznica i świeżej kawy oraz wpływ osiąganych prędkości. Michał przyjmuje wyzwanie – rano zobaczymy, kto był szybszy. Przejmuje ster z równie szerokim uśmiechem co nasze, a my udajemy się na zasłużony wypoczynek. Zasypiam jak dziecko, a kiedy ponownie otwieram oczy, jesteśmy już w porcie. Ostre promienie porannego słońca wpadają przez bulaje prosto na moją twarz, więc o dalszym spaniu nie ma mowy. W mesie słychać pierwsze odgłosy życia. Michał wita mnie krótkim "9 węzłów" i uśmiechem satysfakcji - wygrali. Po krótkiej naradzie decydujemy o  szybkim wyjściu na miasto – jeszcze dziś po południu chcemy płynąć dalej. 
Marina Kirkwall
K. Pawełczyk
Na kei spotykamy starszego gentlemana, który pokwapił się tu skoro świt, aby przyjąć od nas opłatę portową. Tłumaczymy mu, że za kilka godzin ruszamy dalej w drogę i nie zostajemy na noc. Na co ów strażnik portowych ksiąg rachunkowych odpowiada z uśmiechem, że mimo iż jest po sezonie i pobyt jest krótki, opłatę uiścić musimy i basta. To się nazywa gościnność… 
Kirkwall o poranku
K. Pawełczyk

Kirkwall o poranku nie grzeszy gwarem na ulicach. Wszystko wydaje się jeszcze pogrążone w głębokim śnie. Standardowa Brytyjska (Szkocka?) zabudowa, wąskie uliczki, otwierające się  kawiarnie o raczej miernej stylistyce wnętrz, kilka zabytków. Tyle. Stolica Orkadów nie robi na nas oszałamiającego wrażenia, więc po krótkim spacerze, szybkiej kawie i niewielkich zakupach wracamy do mariny na wymarzony prysznic. I tu również niespodzianka – dodatkowo płatny prysznic jest zaledwie letni. 
Przed nami Szkocja!
K. Pawełczyk

O ile z żalem oddawałam cumy z każdego w tym rejsie portu/przystani, o tyle stąd oddaje je bez cienia smutku. Płyńmy już do Szkocji. Mojej Szkocji.    
Katarzyna Pawełczyk

piątek, 27 października 2017

Kierunek Orkady

2.10.2016 r.


Obiad dochodzi na piecu, słońce leniwie zmierza ku zachodowi, a reszta załogi właśnie wchodzi na jacht po długiej wycieczce. Jednym słowem timing mamy dziś idealny.
- Ale zapachy! – wita nas jak zwykle rozpromieniona Gosia.
- Nie zgadniecie…. Tomek ma nowego przyjaciela – równie rozpromieniona Zuza wchodzi do kambuza i konspiracyjnym szeptem opowiada jak Tomek zabrał z pastwiska pomarańczowy odbijacz i ciągnie go za linę jak pieska, chwaląc się nieustannie zdobyciem nowego wyposażenia dla jachtu. Patrzymy po sobie porozumiewawczym spojrzeniem, lekko się przy tym uśmiechając. Jednak by wysiłki jakże dzielnego i pracowitego bosmana nie poszły na marne, zaraz po wkroczeniu na jacht Tomek wyciąga dziennik prac bosmańskich i skrzętnie notuje małe wypracowanko. Jak się okazuje, heroiczny akt taszczenia odbijacza (najprawdopodobniej czyjejś własności…) został w ów dzienniku rozpisany aż na dwie godziny! Bezczelność sięga zenitu, a wprowadzony przez armatora dziennik (żeby bosman mógł rzetelnie się rozliczać z powierzonych mu obowiązków) zamiast zmotywować do pracy, zmotywował jedynie do treningu kreatywności.
W trakcie posiłku wymieniamy się doświadczeniami i przygodami ze spaceru. Na wszystkich maleńka Fair zrobiła duże wrażenie i każdy znalazł tu coś dla siebie. Z samego rana trzeba będzie wypłynąć ku Orkadom – na szczęście już bez sztormu w tle. Podczas gotowania obiadu zacumował obok inny jacht, a więc nie jesteśmy ostatnimi gośćmi w tym sezonie. Jak się okazuje, to nasi sąsiedzi z Lerwick. Miło jest zobaczyć znajome twarze w takim miejscu jak to!  Podobnie jak my, załoga Griffynu wybiera się na Orkady, by potem dalej płynąć w kierunku Wielkiej Brytanii. Oni jednak w przeciwieństwie do nas nie mają żadnych ograniczeń czasowych, więc mogą niemalże bez ograniczeń modyfikować plan podróży.
Kiedy tylko promienie porannego słońca bezsprzecznie ulokowały się na niebie, a ostatnie budziki zostały wyłączone, wachta kambuzowa zaczęła krzątać się przy śniadaniu. Michał wczytuje się w mapę, tabele pływów i locję, a Tomek sprawdza raz jeszcze pogodę. Wszyscy z dobrym nastawieniem siadają do śniadania i chociaż mi również humor dopisuje, to zaczynam czuć irracjonalny (bo dostałam w cztery litery jak chyba nigdy i powinnam się cieszyć, że walkę ze sztormami mam odroczoną na co najmniej półtora miesiąca) smutek zbliżającego się wielkimi krokami powrotu. 
Pogoda sprzyja
M. Sokołowicz

Szybko i sprawnie wychodzimy na dek. Zadania rozdzielone są w mgnieniu oka i każdy zajmuje się swoją częścią pokładu. Ostatnie spojrzenia na zatokę, obserwatorium, jacht sąsiadów, zielone wzgórza w tle i powoli odklejamy się od nabrzeża, kierując dziób do wyjścia.  Pogoda nam sprzyja – niebo ozdabia kilka uroczych baranków, fala w granicach przyzwoitości, a wiatr… cóż, wiatr jak zwykle w przeciwnym kierunku, ale tym razem wieje na tyle słabo, by nam nie utrudniać życia (skoro już się uparł, żeby go nie ułatwiać w tym rejsie).  Przed nami niecałe 70 mil – o świcie powinniśmy być na miejscu. Chwilę jeszcze siedzę na pokładzie obserwując uroczą wyspę i napawając się słońcem, którego tak bardzo brakowała przez ostatnie nieco ponad dwa tygodnie. 
Katarzyna Pawełczyk

wtorek, 17 października 2017

Wyspa pełna słońca



1.10.2016 r.
Przez niewielkie bulaje przebijają się śmiałe promienie porannego słońca. Budziki bezlitośnie wygoniły nas ze śpiworów po nocy pełnej wrażeń. Gosia jako pierwsza otwiera suwklapę z aparatem w ręku i niemalże jednym skokiem dociera na betonowy pirs. Za nią gęsiego wychodzi cała załoga, zapominając o śniadaniu – każdy chce zobaczyć w dziennym świetle to, z czym mierzyliśmy się w nocy i co w nocy osiągnęło przerażający wymiar. Ubieram w zejściówce polar i niecierpliwie wychodzę na pokład. Miny pozostałych wyrażają kompletne zmieszanie. Po ogarnięciu panoramy moja mina zlewa się z pozostałymi. O poranku zatoka wydaje się zupełnie przyjaznym i  niegroźnym miejscem. Fakt – wejście jest ciasne, pnące się pionowo w górę skały ścian zatoki są ostre, a sektorówka faktycznie jest ustawiona idealnie za skałami wystającymi z wody, ale za dnia to wszystko układa się raczej w piękny krajobraz niż przeszkody nawigacyjne. Z drugiej jednak strony na wodzie unoszą się boje wyznaczające podejście do pirsu, które w nocy nie świeciły, a na nabrzeżu stoją latarnie, które również spowijała ciemność. To prawda, że nocą budzą się koszmary. Noc uśpiła czujność i dała zbyt duży kredyt zaufania temu co być powinno. Załoga z kapitanem wraca pod pokład zająć się śniadaniem i opracowaniem planu na zwiedzanie wyspy, Gosia dalej biega wesoło z aparatem, a ja jeszcze przez chwilę analizuję sytuację z przed paru godzin, wlepiając nieobecny wzrok w śliskie skały. Z pokorą przyjmuję kolejną cenną lekcje i doświadczenie. 
Niezwykłe kształty Fair Isle
K. Pawełczyk

Po śniadaniu zbieramy się na wycieczkę dookoła wyspy. Z naszych obliczeń wynika, że cała trasa obejmie ok. 6 kilometrów i pozwoli dojść na drugi koniec wyspy do latarni morskiej. Krajobraz jest zachwycający – niesamowite kształty wzniesień, rzeźbionych jakby ręką artysty i pokrytych idealnie zielonym dywanem trawy, cudownie kontrastują ze srebrzącym się morzem. Dookoła lata cała masa różnych gatunków ptaków – stąd też Fair nazywana jest rajem dla ornitologów, a ich siedziba zajmuje największy budynek na wyspie. Łąki z kolei przyozdobione są białymi, puchatymi punktami z różnokolorowymi kropkami na zadach – owce biegają po całej wyspie bez ograniczeń, więc właściciele oznaczają swoje stada kolorem lokowanym zazwyczaj na tyłach owcy. 
Sielsko, pięknie
K. Pawełczyk

Naznaczone
K. Pawełczyk
Co ciekawe na wyspie jest lotnisko. Przy czym w żadnym wypadku nie przypomina lotniska, jakie znamy z własnych doświadczeń. Mała budka z napisem „Welcome to Fair Isle” i długi, niespecjalnie wyrównany pas niepokryty trawą (oczywiście o asfalcie nie ma mowy) – to by było na tyle jeśli chodzi o lotnisko. 
Budynek lotniska na Fair
K. Pawełczyk

Wędrujemy dalej. Na horyzoncie zaczynają się pojawiać pierwsze zabudowania mieszkalne, stanowiące najwyraźniej wioskę. Debatujemy nad ilością „rodzajów” owiec jakie tu spotykamy – niektóre na przykład wyglądają jak skrzyżowanie bulteriera albo rottweilera z owcą, co budzi ogólnozałogową odrazę. 

Takie piękności można spotkać na Fair...
K. Pawełczyk
Pierwszy raz od początku rejsu pogoda dopisuje nam wyśmienicie. Ogarnia mnie totalna beztroska:
- czuję się jak na wakacjach…
- w zasadzie to jesteśmy na wakacjach… - po tym krótkim acz treściwym, w odniesieniu do całokształtu rejsu dialogu, wybuchamy śmiechem. Robi się naprawdę gorąco, a droga zaczyna się nieco dłużyć, ale cel wycieczki coraz wyraźniej rysuje się przed nami. Przepiękny, biały budynek latarni morskiej idealnie komponuje się z otoczeniem. Nie wiem dlaczego, ale wybrzeże kojarzy mi się z Portugalią (żeby nie było wątpliwości, nigdy nie byłam w Portugalii), co potęguje błogie, wakacyjne odczucia.
Latarnia morska na Fair
K. Pawełczyk

Zatrzymujemy się z Alą na małą sesję zdjęciową. Monika idzie dalej, a Gosia z Michałem i Zuzą zatrzymują się przy pracowni z ręcznie robionymi swetrami (druga rzecz z jakiej Fair słynie). Kiedy docieramy do latarni, Monika wyleguje się na murku przy delikatnym akompaniamencie morza. Bez wahania do niej dołączam. To jest jeden z tych momentów, kiedy człowiek powtarza jak mantrę „chwilo trwaj!”. 

Pełna błogość
K. Pawełczyk
Po dłużej chwili leniuchowania kręgosłup daje o sobie znać – wstajemy z Moniką z gracją stuletnich babinek, usiłując się wyprostować. Mimo to, humory dopisują jak nigdy. Długi spacer dał się jednak we znaki – żołądki zaczynają grać pieśń obiadu, a nogi pieśń powrotu. Po tak długim przebywaniu na jachcie, organizmy odzwyczaiły się od długich wędrówek. Reszta załogi gdzieś nam zniknęła, za to na horyzoncie pojawił się samochód.
- łapiemy stopa? – rzucam spontanicznie. Monika patrzy na mnie z niedowierzaniem, a ja po prostu wyciągam kciuka bez specjalnych nadziei na powodzenie. Ku mojemu zaskoczeniu samochód zatrzymuje się. W środku trójka starszych, uśmiechniętych ludzi  zaprasza nas gestem do środka.
- dokąd zmierzacie?
- gdzieś, gdzie będzie bliżej do zatoki…
- jedziemy na lotnisko, ale jeśli chcecie zaczekać, to podrzucimy was potem pod obserwatorium.
Znaleziska
K. Pawełczyk

A jednak lotnisko działa! Rozmawiamy wesoło podczas tej krótkiej przejażdżki, zdradzając skąd się tutaj wzięłyśmy i jak przebiegała dotychczasowa podróż, na co nasi dobroczyńcy odpowiadają, że niewiele jachtów zapuszcza się w te rejony o tej porze roku i tym bardziej jest im miło nas poznać. Nie chcąc się narzucać, uprzejmie dziękujemy za podwózkę i zapewniamy, że stąd to już kilka kroków na jacht. Na „parkingu” przed lotniskiem rzeczywiście zebrało się trochę samochodów i wygląda na to, że zaraz wyląduje tu jakaś mała maszyna. Ruszamy z Moniką w stronę zatoki z misją przygotowania obiadu, zanim zjawią się pozostali. Mimo zmęczenia, humory dopisują nam nieprawdopodobnie.           
Katarzyna Pawełczyk