poniedziałek, 20 lutego 2017

Wyspy Owcze po raz pierwszy



Z głębokiego snu w popłochu wyrywa mnie telefon. „Kto do diabła dzwoni o tej godzinie” – pierwsza przytomna myśl przebiega mi przez głowę na chwilę przed przeciągnięciem zielonej słuchawki na wibrującym ekranie.
- Halo? – chrypię cicho, próbując wydostać się bezszelestnie z koi.
- Co tak dziwnie brzmisz? – po drugiej stronie rozpoznaje głos taty – jest problem z papierami na Twoje studia…
Studia? Jakie studia?! Monolog taty wydaje mi się jakiś irracjonalny i kompletnie oderwany od rzeczywistości. Mojej rzeczywistości. Szybko uruchamiam w głowie retrospekcję: pod koniec sierpnia walczyłam z ostatnimi poprawkami do magisterki, na początku września przywoływałam nadprzyrodzone moce by móc się obronić jeszcze przed rejsem, obroniłam się i dzień później… zdawałam egzamin na doktorat. No tak... Doktorat. Moja przyszła kariera naukowa, która właśnie stanęła pod znakiem zapytania, skutecznie wygania spod powiek uparte resztki snu. Rzeczywistość, o której zdążyłam zapomnieć wkrada się nieproszona na Wyspy Owcze i zmusza mnie do gorączkowego szukania zasięgu pozwalającego na uruchomienie internetu, gdzieś na północnym końcu świata, który zatrzymał się jakieś 30 lat temu i najwyraźniej jest mu z tym dobrze – gdy pytam miejscowego rybaka o wifi, z uśmiechem odpowiada, że czasem udaje im się złapać 3G. Niestety po okrążenia całej sennej wioski nie udaje mi się złapać przesyłu danych i zdalne załatwienie czegokolwiek urasta do rangi cudu. Przez chwilę klnę w duchu jak szewc na bezradność położenia w jakim się znalazłam, po czym ów bezradność przywraca mi spokój, podpowiadając że jedynym sensownym rozwiązaniem na ten moment jest wrócić do koi i dospać to, co mi się należy. 
Dzień dobry Wyspy Owcze!
K. Pawełczyk

Dosypianie nie trwa jednak za długo, bo w mesie słychać wzmożony ruch śniadaniowy. Cała załoga wykazuje znacznie lepsze humory niż jeszcze parę godzin temu. Nastąpiło niemalże kolektywne zmartwychwstanie. Przy stole opowiadam o moim porannym spacerze – trafiliśmy do uroczego zakątka rybackiego, ale pakiet rozrywek lądowych kończy się tu na możliwości spacerowania nie dłużej niż 30 minut, by nie chodzić w kółko. Michał, Zuza i Małgosia idą na ekspedycję rozpoznawczą – nie wiem czy to brak zaufania do moich wniosków z eksploracji, czy chęć samodzielnego rozczarowania się upragnionym lądem. Po powrocie Michał, jak zwykle, rzeczowo wyłożył możliwości wynikające z prognozy pogody:
- Opcje są dwie – albo zostajemy tutaj na kolejne dwa dni albo szybko spadamy do Torshavn, stolicy Owczych i tam czekamy na okno pogodowe. Zaraz dotrze tu sztormowe apogeum…   
Wytęskniony pokładowy relaks
K. Pawełczyk

Mimo aktualnego wstrętu do morza, który pojawił się po ostatnim przelocie u większości załogantów, nikt nie ma wątpliwości, że trzeba czym prędzej oddać cumy i obrać kurs na stolicę, gdzie czekają uciechy portowe. Tak sprawnego przygotowania do wyjścia z portu dawno nie widziałam – każdy w ekspresowym tempie znalazł się na swoim stanowisku i perfekcyjnie wykonał należącą doń część manewru. Po porannym deszczu nie pozostał nawet ślad. Ba, gigantyczne klify pokazują nam się w pełnym słońcu i na pokładzie panowanie przejmują dawno tu nie widziane radość i beztroska. Jest cudownie – wszyscy wylegujemy się na pokładzie, łapiąc ciepłe promienie i zniewalające kadry.
Radość, proszę Państwa!
K. Pawełczyk

 Żartom na temat „amfiteatralnie schodzącego miasta wprost do morza” (tak, tak – takie poetyckie porównania można znaleźć w locji Wysp Owczych) nie ma końca, a humory dopisują tak jak gdyby ostatnie 3 doby były tylko złym snem z poprzedniej nocy. Znów czuję niezachwianą radość bycia na morzu.  
Katarzyna Pawełczyk

środa, 15 lutego 2017

Powrót do kokpitu



Rozkołys utrzymuje się na okrutnie wysokim poziomie, ale po 4 godzinach najprawdziwszego w świecie snu przestało mi to przeszkadzać. Z zadowoleniem stwierdzam, że po dolegliwościach nie ma śladu i o ile to w ogóle możliwe, czuje się całkiem dobrze. Ba! Nawet apetyt postanowił wrócić na swoje miejsce. Radość z powrotu do świata żywych nie trwa jednak długo. Wychodzę do mesy witając Gosię i Tomka, który ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu siedzi za sterem (na początku rejsu zapowiedział, że ma tyle roboty, że nie jest w stanie uczestniczyć w wachtach, po czym bardzo konsekwentnie całymi dniami leżał w mesie, „wypełniając” gorliwie swoje bosmańskie obowiązki…).
- Jak się czujemy – pyta Gosia z szerokim uśmiechem ale i troską.
- Znacznie lepiej. Dziękuje za pomoc i przepraszam za to co się stało w nocy…
- Ja to bym cię cumą przywiązał do steru. Odechciałoby ci się  udawania… 2 godziny za Ciebie sterowałem! – ni stąd, ni zowąd rzuca Tomek. Jestem w szoku, a Gosia posyła mu nienawistne spojrzenie, co w jej przypadku jest dość rzadkie. Pierwszy raz nie wiem co powiedzieć. Z jednej strony jest mi dalej cholernie głupio, że padłam jak mucha, a z drugiej przecież jestem ostatnią osobą, która wymigałaby się od wachty w taki sposób. Pierwszy raz po grubo ponad 1000 godzinach spędzonych na morzu nie wyszłam na wachtę. Pierwszy raz to nie ja kogoś zastępowałam, tylko ktoś mnie. Było mi z tym źle, ale komentarz bosmana był najzwyczajniej w świecie podły.
- Nie bądź bezczelny Tomek! Zresztą dobrze ci zrobiły 2 godziny za sterem, bo od tego leżenia jeszcze byś się nabawił odleżyn – ucięła krótko Gosia. Ala, która właśnie wchodziła do mesy zaczęła się śmiać i również posłała wymowne spojrzenie sternikowi.
Mały posiłek w postaci kanapki i dwóch ciasteczek czekoladowych, zaskakująco dobrze uzupełnił zapasy energii. Mogę walczyć dalej. Od tego momentu zaczęłam zwracać uwagę na ilość spożywanych kalorii, niezależnie czy mam ochotę czy nie, pilnuję by coś jeść regularnie. Mija trzecia doba przelotu i choć największy kryzys tego rejsu mam za sobą, nie mogę się uwolnić od nucenia „zabierz nas na ląd, pomóż znaleźć cichy kąt, tak daleko jest port, wręgi łamie sztorm, zabierz nas na ląd”. Rozmowy na wachtach skupiają się wokół Wysp Owczych i zejścia na stały ląd i gdyby teleportacja zależała od intensywności myślenia i skupienia już dawno bylibyśmy na miejscu. Tuż przed moją wachtą psuje się AIS – o dalszym sterowaniu z ciepłej mesy nie ma mowy. Znowu trzeba się ubrać w nieprzyzwoicie dużą liczbę warstw i myśleć o ciepłych krajach na pokładzie. 
I znów trzeba walczyć z zimnem w kokpicie...
K. Pawełczyk

Przekazuje radosną nowinę Monice – jej wzrok przekonał mnie, że im szybciej się znajdę w kokpicie i poza jej zasięgiem, tym lepiej. Wychodzi na pokład miotając przekleństwami na prawo i lewo, bo jej samopoczucie jest wyjątkowo stabilne i nie ma perspektyw na jakąkolwiek poprawę. Zapada zmrok i robi się przenikliwie zimno. W głowie prowadzę skomplikowane kalkulacje ilości godzin pozostałych do wysp. Rozważam każdą możliwość – przy tych najbardziej pesymistycznych klnę jak szewc pod nosem. Halsując się, bylibyśmy o wiele dalej niż pchając się uparcie pod wiatr. Nie wiem jak Tomkowi udało się przekonać Michała o porzuceniu pomysłu z żaglami na ten przelot, ale z drugiej strony nie protestowałyśmy, skuszone wizją „szybszego” dotarcia do lądu i szansą na ominięcie sztormu. Gdy po pierwszej dobie wiedziałam już, że to nie był dobry pomysł i zatęskniłam za choćby skrawkiem białego płótna, dającego trochę stabilizacji, nie było mowy o zbaczaniu z kursu. Tomek agitował schorowanym, że halsowanie wydłuży podróż, więc tłumaczenie wykończonym ludziom zalet sztormowania na żaglach miało zerowe szanse powodzenia. Zuza wybiega na pokład bez sztormiaka i zawisa za burtą. Ona też wyjątkowo ciężko znosi te warunki. Gdy odwraca się do nas jest blada jak ściana i rozważa powrót z Wysp Owczych samolotem. 
Szczelne zapakowanie w śpiwór, to podstawa!
K. Pawełczyk

Od razu po przejęciu steru przez Michała schodzimy z Moniką do ciepłej koi, obijając się o wszystkie wystające elementy po drodze. Wymieniamy się jeszcze bezradnymi spojrzeniami na dobranoc i pakujemy szczelnie w śpiwory, modląc się w duchu by kolejna wachta zleciała szybciej.
Otwieram powoli oczy, czemu towarzyszy dziwne uczucie, że coś jest „nie tak”. Przez ułamek sekundy nie wiem kompletnie co się dzieje, po czym z niewyobrażalną radością stwierdzam jednoznacznie, że nic się nie buja! Dotarliśmy na Wyspy Owcze. Nareszcie. Przemęczone ciało nie daje mi się nacieszyć tą chwilą za długo – powieki opadają niczym stalowa kurtyna, gwarantując wyczekany i prawdziwy odpoczynek. Zapadam w głęboki sen. Tym razem z szerokim uśmiechem na ustach.      
Katarzyna Pawełczyk