środa, 22 listopada 2017

Dzień dobry Orkady



Bluzka termiczna, polar, sztormiak, czapka, rękawice, czołówka – wzorowa cebulka melduje się w gotowości (dość ospałej, ale jednak) na nocnej wachcie. Dziewczyny ledwie otwartymi oczami szukają drogi do ciepłej koi, delikatnie się trzęsąc. Siadam za sterem. Pierwsze powiewy chłodnego wiatru otulają mi twarz, przywodząc niemiłe uczucie niewystarczalnej ilość warstw odzieży. Niezawodna Gosia przynosi mi jeszcze gorącą herbatę – chwilowe przedłużenie komfortu cieplnego. Noc jest spokojna jak jeszcze chyba nigdy podczas tego rejsu. Gwiazdy leniwie błyszczą na niebie, fala przybrała uspokajający, delikatny rytm, wiatr ma zapach jesieni i wszystko wokół wydaje się niezmiernie harmonijne. Znowu pomimo dyskomfortu cieplnego wpadłam w ulubiony na nocnych wachtach stan – totalnej błogości, poczucia, że wszystko jest dokładnie tak jak ma być. Jestem w podróży w myślach gdzieś zupełnie daleko. Siedzimy tak z Moniką w milczeniu ponad dwie godziny wachty, po czym schodzę pod pokład uzupełnić dziennik i z zaskoczeniem stwierdzam, że prędkość jachtu wynosi ok. 8 węzłów!
- Monika! Niesie nas prąd – płyniemy 8 węzłów!
- Cooo? – Monika trochę zaspana w pierwszej chwili patrzy na mnie jak na wariatkę. Po czym szybko oblicza, że z taką prędkością za jakieś cztery godziny będziemy już na miejscu. Radość bierze górę i po nostalgicznym nastroju nie ma już śladów. Chcąc się ogrzać zaczynamy pokładowy aerobik i koncert polskich szlagierów. Czegoś takiego jeszcze tu nie było. Zaspany kapitan, wychodząc pół godziny wcześniej na wachtę, patrzy na nas mocno pytającym wzrokiem. Wyjaśniamy więc, że to nie napad jakiejś dziwnej choroby, spowodowanej długotrwałym pobytem na morzu, a perspektywa prysznica i świeżej kawy oraz wpływ osiąganych prędkości. Michał przyjmuje wyzwanie – rano zobaczymy, kto był szybszy. Przejmuje ster z równie szerokim uśmiechem co nasze, a my udajemy się na zasłużony wypoczynek. Zasypiam jak dziecko, a kiedy ponownie otwieram oczy, jesteśmy już w porcie. Ostre promienie porannego słońca wpadają przez bulaje prosto na moją twarz, więc o dalszym spaniu nie ma mowy. W mesie słychać pierwsze odgłosy życia. Michał wita mnie krótkim "9 węzłów" i uśmiechem satysfakcji - wygrali. Po krótkiej naradzie decydujemy o  szybkim wyjściu na miasto – jeszcze dziś po południu chcemy płynąć dalej. 
Marina Kirkwall
K. Pawełczyk
Na kei spotykamy starszego gentlemana, który pokwapił się tu skoro świt, aby przyjąć od nas opłatę portową. Tłumaczymy mu, że za kilka godzin ruszamy dalej w drogę i nie zostajemy na noc. Na co ów strażnik portowych ksiąg rachunkowych odpowiada z uśmiechem, że mimo iż jest po sezonie i pobyt jest krótki, opłatę uiścić musimy i basta. To się nazywa gościnność… 
Kirkwall o poranku
K. Pawełczyk

Kirkwall o poranku nie grzeszy gwarem na ulicach. Wszystko wydaje się jeszcze pogrążone w głębokim śnie. Standardowa Brytyjska (Szkocka?) zabudowa, wąskie uliczki, otwierające się  kawiarnie o raczej miernej stylistyce wnętrz, kilka zabytków. Tyle. Stolica Orkadów nie robi na nas oszałamiającego wrażenia, więc po krótkim spacerze, szybkiej kawie i niewielkich zakupach wracamy do mariny na wymarzony prysznic. I tu również niespodzianka – dodatkowo płatny prysznic jest zaledwie letni. 
Przed nami Szkocja!
K. Pawełczyk

O ile z żalem oddawałam cumy z każdego w tym rejsie portu/przystani, o tyle stąd oddaje je bez cienia smutku. Płyńmy już do Szkocji. Mojej Szkocji.    
Katarzyna Pawełczyk