poniedziałek, 25 marca 2019

Czy Lwów podrożał?

Jest poniedziałek, 5 marca 2019 r. Nad ranem wróciliśmy ze Lwowa. To miał być typowy city break, skoncentrowany wokół rozkoszy dla podniebienia. Tyle przecież nasłuchaliśmy się o wspaniałościach tamtejszej kuchni, serwowanych za śmieszne pieniądze.  Właśnie tym historiom zawdzięczamy nasze nastawienie, które, po zetknięciu z aktualną rzeczywistością, spowodowało, że mamy po powrocie mieszane uczucia.

Bez kofeiny nie ma zwiedzania

Wyobraźcie sobie, że już w pierwszej knajpie spłukaliśmy się ze wszystkich hrywien przywiezionych "na start"... Ale po kolei!

Oczywistym było, że zwiedzanie rozpoczniemy od kawy (samolot o 7:10 oznaczał pobudkę po 4-tej...). Przy okazji mieliśmy zobaczyć się ze znajomą, która na miejsce spotkania wybrała Svit Kavy - jedną z kawiarni przy lwowskim rynku. Oryginalne wnętrza z powodzeniem mogłyby zostać przeniesione do Berlina, Amsterdamu czy innej zachodniej stolicy. Z kolei cen nie powstydziłby się lokal w centrum Krakowa. Dwie kawy, croissant z czekoladą, crème brûlée - 300 hrywien (43 zł). Ałć! Nie tego się spodziewaliśmy...
Tramwajowy przerywnik - fot. K. Preidl


Obiad za grosze

Przy kolejnym posiłku mieliśmy więcej szczęścia. Udaliśmy się do lokalu położonego na uboczu, w pobliżu opery. Wiedzieliśmy, że cieszy się dobrymi opiniami na forach - w innym wypadku pewnie byśmy się z niego wycofali zaraz po otwarciu drzwi. Gdyby nie duży płaski telewizor na ścianie, mógłbym przysiąc, że cofnęliśmy się w czasie 15 lat i trafiliśmy do bardzo taniego fast fooda na obrzeżach Radomia.

W ciasnym wnętrzu upchnięto 5 niewielkich stolików, przykrytych “gustownymi” obrusami. Pan za barem był szczerze zdziwiony, że nie chcemy zamówić wódki do obiadu. Jednak jedzenie, zgodnie z opiniami, było smaczne i świeże, przyrządzane dopiero po złożeniu przez nas zamówienia. Potwierdzeniem tego był długi czas oczekiwania oraz dźwięki tarcia, ubijania i smażenia dochodzące z kuchni.

Nie był to wprawdzie obfity obiad, ale czego można wymagać za te pieniądze? Za placki ziemniaczane ze śmietaną oraz kotlet z puree, a do tego dwie herbaty, zapłaciliśmy 120 hrywien, czyli po 60 na głowę (8,5 zł na osobę). Ponad połowę taniej niż wcześniejsza wizyta w kawiarni :D

Aha, knajpa nazywa się Zoriepad, mieści się przy Pl. Gołuchowskich. I ma ocenę 4,6 na Google Maps 😎



Śniadanie u Baczewskich - czy warto stać w kolejce?


Następnego dnia mieliśmy ochotę zweryfikować na własnym podniebieniu skrajnie różne opinie o Baczewskich, które do nas docierały. Wymagało to pewnych poświęceń: w niedzielny poranek odstaliśmy w kolejce pół godziny, aby zjeść śniadanie w tym kultowym lokalu.

I jak wrażenia? Mówiąc krótko - nie zawiedliśmy się. Stosunek jakości do ceny wypadł baaardzo korzystnie (szczególnie w porównaniu do wizyty w Świecie Kawy dzień wcześniej...).

Wpłacana przy wejściu kwota 150 hrywien (21,5 zł) pozwala na delektowanie się śniadaniem przez 1,5h. I to zupełnie wystarcza. W tym czasie możemy korzystać do woli z całkiem obfitego szwedzkiego stołu. Znajdziemy na nim wszystko: od prostych serów i wędlin poprzez tarty, frytki (!!) aż po ciastka i owoce. Możemy się także opijać bez limitu kompotem (do wyboru dwa smaki - jeden niezły, drugi koszmarnie słodki).

Przysługuje nam także jedna filiżanka kawy lub herbaty, jedno danie na ciepło (omlet, jajecznica lub jajka sadzone) oraz, uwaga uwaga, kieliszek wina musującego lub wódki. Tak, wódka do śniadania 😆 No przyznacie sami - jest klimat :-D

Posiłek spożywamy w naprawdę przyjemnym miejscu: na dziedzińcu zabytkowej kamienicy, pod szklanym dachem, wśród obfitej roślinności, przy delikatnym akompaniamencie melodii granych na żywo na pianinie, słuchając świergotania trzymanych w klatkach kanarków i papug.
Stefan, tu jest jakby luksusowo ^^


Luksusy u Baczewskich - fot. K. Preidl



Złoty strzał na koniec

Dopiero ostatniego dnia naszego pobytu… [chciałem, żeby zabrzmiało patetycznie, mimo iż przyjechaliśmy tylko na weekend] trafiliśmy do miejsca, które było odzwierciedleniem moich oczekiwań sprzed wyjazdu. Panie i Panowie, przed Państwem… Premiera Lwowska! Tanio, smacznie, duże porcje, miła obsługa, całkiem przyjemne wnętrze, a do tego… polskie hity rozbrzmiewające z głośników. I to jakie! Głowiliśmy się, skąd wytrzasnęli taką składankę… Piasek, Big Cyc, disco polo… Brakowało tylko Krawczyka.

To tu spróbowaliśmy różnych specjałów lokalnej kuchni. Na początek - solanka i czanachy (jedno i drugie dobre). Po nich na stole pojawił się bonosz i pielmieni. W tym momencie wiedzieliśmy już, że daliśmy się ponieść przystępnym cenom i przesadziliśmy przy składaniu zamówienia…

A ceny mają naprawdę przyjemne. Wspomniane wyżej zupy - 30 hrywien. Bonosz i pielmieni - 60 hrywien. Do tego piwo lane 0,5l za 30 hrywien. Najedliśmy się fest za 120 hrywien (17 zł) na głowę! Aha, czy mówiłem już, że ten lokal położony jest dosłownie jedną przecznicę od rynku? :D


Podsumowując...


A zatem, czy znaleźliśmy odpowiedź na postawione w tytule pytanie? Powiem tak - sumarycznie koszty wyjazdu nie wypadły źle. Wypadły nawet bardzo dobrze, ale nasłuchaliśmy się tylu cudów, że spodziewałem się czegoś więcej. Można jeszcze zjeść czy wypić tanio, ale ceny ewidentnie idą powoli do góry. Przyczyniły się do tego niewątpliwie tanie linie, przewożące na Ukrainę turystów m.in. z Danii, Niemiec czy z Wielkiej Brytanii.

Z drugiej strony należy pamiętać, że to właśnie we Lwowie nadal można wybrać się na spektakl do opery za kilkanaście złotych. I między innymi dlatego na pewno jeszcze tam wrócimy.

Ewidentnie wszystko zależy od podejścia. My się trochę zawiedliśmy, bo słyszeliśmy, że jest “super tanio”. Tymczasem lepiej nastawić się, że ceny są po prostu przystępne, a wtedy na pewno wrócicie zadowoleni :-)

Cenowe przemyślenia przerodziły mi się w przewodnik kulinarny - ale może to i dobrze, a nuż się komuś przyda ;-) Gdyby zrodziły się Wam w głowie dodatkowe pytania, też postaram się na nie odpowiedzieć.

A Wy, jakie macie doświadczenia z cenami we Lwowie? Strasznie jestem ciekaw, czy faktycznie spóźniliśmy się na “lwowskie eldorado”.


___________________________________________________

INNE WARTE POLECENIA LOKALE

Lvovski croissant - czyli sieciówka fast-foodów serwujących coś a’la hamburger w croissancie. Idealna, pyszna przekąska. Szeroki wybór składników, ceny od 39 hrywien za wariant z kurczakiem, dużą ilością pieczarek i fajnym sosem. Poza walorami smakowymi, przypadł mi do gustu także wystrój tych lokali ;-)

Pijana wiśnia - lokal to może za dużo powiedziane - raczej pijalnia wiśniówki. Sieciówka, na którą trafiasz na każdym rogu. Jeśli masz szczęście, to możesz ogrzać się w ciasnym wnętrzu. Jeśli nie - możesz wybrać podgrzaną wiśniówkę i spożyć ją przy stoliku ustawionym na zewnątrz. Tak czy siak- nie licz, że dasz nogom odpocząć. Krzeseł tu brak - możesz co najwyżej oprzeć się o wysoki stolik. Za to wiśniówkę mają naprawdę dobrą - i mówi to osoba, która na co dzień unika smaku wiśni.

[Później dowiedziałem się, że Pijana Wiśnia dotarła już do Polski. Charakterystyczne lokale można spotkać w Krakowie i w Warszawie. Muszę kiedyś sprawdzić, czy tutaj smakuje tak samo dobrze. W każdym razie polecamy odwiedzić ten lokal również we Lwowie :D]

Teatr Piwa "Prawda" - od 18:00 co pół godziny można tu posłuchać muzyki na żywo. Zespół gra z werwą fajne covery. Warto wpaść choćby na jedno piwko, albo nawet wejść na moment i posłuchać muzyki, oglądając w tym czasie wyjątkowe etykiety piw zajmujących półki od podłogi po sufit. Do wyboru m.in piwo z wizerunkiem Angeli Merkel, Trumpa lub Putina.


Jak na fast food - palce lizać!- fot. K. Preidl



BONUS: lokale z ogólnodostępnym tarasem na dachu (fajne punkty widokowe):

Dom Legend (tu na dachu stoi także Trabant, do którego można wsiąść): ADRES: Staroievreiska 48
Lampa Gazowa - tu napijesz się nalewek z probówek - nie dajcie się zwieść kelnerom, proście od razu o mocne - w średnich nie czuć w ogóle alkoholu; ADRES: Virmenska 20

Jeśli interesują Was tylko widoki - nie musicie nawet niczego zamawiać. Oba lokale zajmują całe kamienice, więc trzeba się wspiąć po schodach na sam szczyt, ale po zrobieniu kilku zdjęć możecie wyjść ;-)
My bardzo chcieliśmy usiąść w Lampie Gazowej, ale niestety nie znaleźliśmy żadnego stolika dla 4 osób :( Na pocieszenie wypiliśmy sobie tylko po probówce - składając zamówienie przez okno na parterze i dokonując konsumpcji na chodniku przed knajpą ;-)  


KOSZT WEEKENDOWEGO WYJAZDU:

  • przelot Ryanairem Kraków-Lwów 56 zł ( w jedną stronę, bilety kupowane z 6 tygodniowym wyprzedzeniem)
  • przejazd autokarem LeoExpress Lwów-Kraków 39 zł (skorzystaliśmy z promocji -50%)
  • nocleg w 2 osobowym pokoju bez łazienki, w hostelu zlokalizowanym kilka minut pieszo od rynku - 238 hrywien/osobę (Ostriv Hostel) (34 zł)
  • wydatki na miejscu ( głównie jedzenie - jedliśmy wszystkie posiłki w knajpach, plus kawa, alkohol, pocztówki, magnesy itp.) - 1170 hrywien (167 zł)
  • ubezpieczenie na dwa dni (skończyło się nam akurat euro26, z którego zazwyczaj korzystamy) - 23,5 zł
ŁĄCZNIE: 319,5 zł



Kamil Preidl

czwartek, 7 marca 2019

Ziemia Obiecana

Tor przeszkód

Humory, jeszcze niczego nieświadome, wracają na naprawdę wysoki poziom po posileniu się śledziem i rozsądnym bezalkoholowym piwem. Wychodząc ze smażalni sprawdzamy jeszcze szczegółowo vademecum nadbałtyckiego piechura (z opisami tras – dostępne  na www.popiasku.pl – szczerze polecamy dla osób, które chcą rozpocząć swoją przygodę z trekkingami wzdłuż polskiego wybrzeża, kawał świetnej roboty!) oraz kilometraż wyliczony przez mapy google dla dwóch alternatywnych tras. Nie ma co się czarować – jesteśmy zmęczeni i dwa dodatkowe kilometry naprawdę robią RÓŻNICĘ. Z tego też powodu decydujemy się na przejście dawną trasą eurovelo 10, biegnącą wzdłuż północnego brzegu jeziora Sarbsko.
Gąszcz i nic więcej
Fot. K. Pawełczyk

Trasa od samego początku przysparza orientacyjnych trudności – niewyraźne oznaczenia sprawiają, że gubimy się w gąszczu podobnych drzew, krzaczków i niby-ścieżek. Mimo ogólnej dobrej kondycji psychicznej, denerwuje mnie to i rzucam kilka zbędnych, niemiłych komentarzy w powietrze. Kamil też nie jest tym faktem zachwycony, ale dzielnie wyprowadza nas z labiryntu i kieruje w dobrą stronę. Wystające korzenie i powalone drzewa nie ułatwiają wędrówki tą trasą, a wspomniane kiepskie oznaczenie wymaga wyjątkowego skupienia. W dodatku, zamiast widokowej trasy wzdłuż jeziora, mamy monotonny i zupełnie nieciekawy krajobraz przez kolejnych 6 km. Kroki stają się coraz wolniejsze, cisza jakby bardziej uciążliwa, a atmosfera zdecydowanie gęstsza. Ostatnia „prosta” tego etapu GSP nas nie rozpieszcza.
Drożdżówka zaczyna działać!

W końcu decydujemy się na chwilę odpoczynku na tyłach wysokiej wydmy. Wyciągamy prowiant i uzupełniamy uciekające z prędkością fal radiowych kalorie. Po chwili przejeżdża lub, będąc bardziej skrupulatnym, przeprowadza rowery czteroosobowa rodzina – oni też strasznie wtopili z wyborem trasy, bo o ile idzie się tędy koszmarnie, o tyle jazdy na rowerze po tym torze przeszkód sobie po prostu nie wyobrażam. Kiedy pierwsze impulsy spożywanych drożdżówek docierają do rozładowanych baterii, postanawiamy nagrać spontanicznie krótki filmik z naszymi gorzkimi żalami – w rolach głównych boliplecki, bolinóżki i ogólna piechurska niemoc. O dziwo, wyrzucenie z siebie tych złych chochlików działa jak dotknięcie motywacyjnej różdżki – znajdujemy siłę, by ruszyć dalej. Teraz już jest naprawdę niedaleko – raptem kilka kilometrów. Ścieżka nie zmienia swojego wyboistego charakteru, jednak prowadzi już blisko jeziora i widoki są znacznie przyjemniejsze.
Sarbsko wyłania się zza drzew
Fot. K. Pawełczyk

Wreszcie zza drzew wyłania się grupka kolonistów – nasza mała jaskółka czyniąca wiosnę, tj. zapowiadająca bliskość Łeby. Trochę niedowierzając, że faktycznie udało nam się dotrzeć do Ziemi Obiecanej, dostaję turbodoładowania. Mimo że czuję ból na każdym centymetrze stóp, dopinguję Kamila, który ewidentnie złapał mały kryzys i z trudnością stawia każdy krok.
Ostatnia prosta
Fot. K. Pawełczyk

Kiedy jednak słyszymy coraz wyraźniej ludzi i tor gokartowy, Kamil również przyspiesza. Zza lasu wyłania się asfaltowa droga. Wprawdzie do centrum zostało jeszcze trochę drogi, ale przejście z Helu do Łeby stało się faktem. Szczęśliwa jak stąd do wieczności i pełna wszechogarniającej satysfakcji siadam na krawężniku ze łzami w oczach.

Meta!

- Udało się –  mówię cicho, chyba jeszcze trochę niedowierzając. Niestety, ciekawość popchnęła mnie do strasznego czynu – niewybaczalnego błędu na chwilę przed metą. Zaniepokojona nasilającym się bólem stóp, zdejmuję buty i skarpetki w celu oceny wielkości bąbli, jakie niewątpliwie się zadomowiły na moich stopach. Widok jest przerażający – pierwszy raz w życiu widzę bąbla, który jest zdecydowanie większy od palca! Ba, wszystkie bąble nie dość, że w znacznym stopniu pokrywają stopy, to jeszcze są to mutanty. Parafrazując słynne powiedzenie – mniej wiesz, lepiej idziesz. Dopóki nie byłam świadoma sytuacji bąblowej, szłam dzielnie pomimo bólu – teraz iść nie chcę, nie mogę, nie potrafię. Chce mi się płakać (co niewątpliwie podkręca koszmarny głód – przez cały dzień nie zjedliśmy nic solidnego). W akcie desperacji chcę zamówić taksówkę, która zawiezie nas na dworzec albo skorzystać z turystycznej ciuchci. Wtedy Kamil przejmuje pałeczkę motywatora i ze stoickim spokojem, tłumaczy że nie możemy się poddać teraz, po grubo ponad stu kilometrach na nogach.
- Skoro tyle już przeszliśmy, to damy radę dotrzeć do tego cholernego dworca – niech to będzie podróż od pociągu na Helu do pociągu w Łebie NA WŁASNYCH NOGACH, BEZ WSPOMAGANIA SIĘ JAKIMKOLWIEK TRANSPORTEM NA JAKIMKOLWIEK ETAPIE tej podróży.
Te argumenty plus obietnica schabowego przekonały mnie i z determinacją małego, zawziętego dziecka człapię do przodu.
W końcu znajdujemy lokal, w którym są wolne miejsca. Zamawiamy obiad i po jednym, pełnowartościowym piwie na głowę! Taki luksus, a co! Regeneracja spożywczo-krzesełkowa zrobiła kawał dobrej roboty – decydujemy się pójść jeszcze na plażę (w sumie dodatkowe 3 km), by pożegnać się z Bałtykiem jak należy i obiecać mu szybki powrót na Główny Szlak Plażowy.
Szczęśliwi zdobywcy I etapu GSP :)

Ostatnie spojrzenie na morze, szybkie przebranie w ciuchy podróżne i kierujemy się do zejścia z plaży. Z jednej strony czuję ogromną satysfakcję i radość, a z drugiej jakąś dziwną nostalgię i tęsknotę za tym wędrowaniem, choć jeszcze na dobre się nie skończyło. Obiecujemy sobie, że wrócimy we wrześniu na szlak, choćby to miał być zaledwie etap weekendowy.

Niełatwe powroty

Główna ulica Łeby, prowadząca do dworca, jest przerażająca – głośna, szczelnie zatkana straganami z asortymentem „made in China” i pełna niezdecydowanych turystów. Zgodnie stwierdzamy, że to absolutnie nie nasze klimaty…
Ludzkie morze...
Fot. K. Pawełczyk

Kiedy docieramy na peron, pociąg jest już podstawiony. Pozostaje jeszcze obowiązkowa fotka przy napisie stacyjnym „Łeba” na potwierdzenie tego, jak dla nas, niezwykłego dokonania i możemy wsiadać do nocnego pociągu.
Taaaak było!

Nieśpiesznie ruszamy do drzwi. Kamil wchodzi pierwszy, żeby pomóc mi z plecakiem. Odwracam się w stronę drogi i na ułamek sekundy zamyślam się głęboko. Po chwili mój nieobecny wzrok spotyka się ze spojrzeniem Kamila. Nie muszę nic mówić. Zrozumieliśmy się bez słów. Wymieniamy porozumiewawczy uśmiech. Czas wracać do domu – kolejna wyprawa sama się nie zaplanuje.
Katarzyna Pawełczyk

niedziela, 17 lutego 2019

Pioruny nad głowami


Burza goni burzę

Ciasne wnętrze namiotu co chwilę rozjaśnia oślepiające światło błyskawicy. Deszcz zajadle wybija mroczną melodię o poliestrowe ściany, próbując wedrzeć się do środka. Nie sprawdzam godziny – wiem, że jest środek nocy i w duchu modlę się o rychły koniec tego spektaklu. Do porannej melodii budzika pozostało niewiele czasu, za to do stacji Łeba – wiele kilometrów. Zmęczenie miesza się z rozbudzeniem, strach z głębokim poczuciem, że wszystko – jak zawsze – będzie dobrze. Przy kolejnym błysku burzowego światła widzę, że Kamil też nie śpi. Zapowiada się trudny dzień. 

Udaje mi się jeszcze zasnąć, a kiedy wreszcie budzik oznajmia godzinę „zero”, czuję się nieco lepiej niż w nocy. Niestety deszcz nie daje za wygraną i co rusz spada w formie krótkich, acz intensywnych ulew. Mimo to szykujemy śniadanie, chcąc wyjść punktualnie z założeniami planu. Podczas porannej toalety zaczyna nawet nieśmiało świecić słońce zza chmur. Postanawiamy więc, że damy chwilę namiotowi na przeschnięcie i wyjdziemy z półgodzinnym opóźnieniem. 

Oczywiście nie mogło pójść gładko. Dosłownie w tym momencie, w którym zaczęliśmy składać nasz mały domek, przyszła kolejna burza! Wściekli chowamy się do namiotu i nerwowo zaczynamy analizować radar burzowy i kierunki wiatru. Wygląda na to, że padać może przez cały dzień – choć im bliżej Łeby, tym to prawdopodobieństwo mniejsze. Postanawiamy więc, że kiedy największe natężenie minie, ruszymy w drogę – czas płynie nieubłaganie. 

Pierwszy odcinek drogi wiedzie znowu przez kolejny mało przyjemny las. Wrażenia te potęgowane są odgłosami grzmotów, które przypominają, że jesteśmy dzisiaj zdani na łaskę lub niełaskę natury. Po kilkunastu minutach szybkiego marszu znajdujemy kilka knajpek przy plaży – ostatnia okazja, żeby zjeść coś porządnego. Zatrzymujemy się więc na drugie śniadanie i obowiązkowo kawę, analizując przy okazji mapę i dostępne trasy wokół Jeziora Sarbsko. Biorąc pod uwagę sporą obsuwę, jaką zafundowała nam burza, wybieramy najkrótszą trasę – północnym krańcem jeziora. Zanim jednak tam dojdziemy, czeka nas jeszcze sporo kilometrów.

Poranna dawka energii
Fot. K. Pawełczyk


Pościg

Silny wiatr rozwiał złowieszcze chmury, jednak o marszu brzegiem morza nie ma mowy – pierwszy raz od 5 dni jest naprawdę zimno. Na szczęście droga wzdłuż plaży przez las jest całkiem przyjemna i co najważniejsze – stosunkowo twarda i wygodna. 

Nareszcie się rozpogadza!
Fot. K. Pawełczyk


Kiedy tak idziemy zachwycając się pięknem krajobrazu i próbując zapomnieć o coraz dokuczliwszych bólach wszelakich, nagle zza wydm wyłania nam się wóz zaprzęgnięty w dwa konie! Nie wiem dlaczego, ale stwierdziliśmy zgodnie, że panowie nań pracujący na pewno jadą do Stilo i nas podrzucą. Niewiele więc myśląc rzucamy się dosłownie w pogoń za nadzieją nadrobienia straconego czasu. Tempa, jakie osiągnęliśmy, mogliby nam pozazdrościć starzy wyjadacze nadmorskich trekkingów. Pojęcia nie mam skąd się w nas wzięły te pokłady energii i mocy, ale przez prawie 2 kilometry niemal biegniemy za wozem, który jest dosłownie kilkadziesiąt metrów przed nami, zapominając o wszelkich kontuzjach. 

Nadzieja na 8 kopytach
Fot. K. Pawełczyk


Kiedy wreszcie udaje nam się dopaść nasze transportowe marzenie, ono pryska niczym bańka mydlana – panowie nie jadą do Stilo, panowie zaraz zawracają do Lubiatowa. Łzy niemal stanęły nam w oczach, ból wrócił ze zdwojoną siłą, a zapas energii opadł do poziomu krytycznego. Nie ma lekko – nie uda nam się nieco oszukać systemu i nadrobić ani czasu ani dystansu „na lewo”. Trochę rozczarowani ruszamy już spokojnym tempem w dalszą drogę. 

Śledzik dobry na wszystko


Przynajmniej las jest naprawdę piękny i pachnący, a ludzie którzy nas mijają – uśmiechnięci i pełni życia. To dodaje otuchy – latarnia musi być już blisko. 

Sosnowy - najlepszy!
Fot. K. Pawełczyk



Niestety wiemy, że nie zdążymy jej zwiedzić – cenny jest już nie tylko czas, ale i każdy krok. Czuję, że moje stopy pokrywają liczne bąble i odciski. Kolana też nie dają o sobie zapomnieć…
- To co, może zrobimy sobie przerwę na małe co nieco? – pytam, kierując wzrok na smażalnię. Kamil z chęcią przystaje na moją propozycję – w ramach rekompensaty za nie zwiedzenie latarni, musimy zadowolić się śledzikiem pod latarnią. Dobre i tyle. 

Śledziki "U Zamojskich"
Fot. K. Pawełczyk


Humory wracają na swoje miejsce, zupełnie nie spodziewając się, że najtrudniejsza część tej trasy jest dopiero przed nami…
Katarzyna Pawełczyk

niedziela, 10 lutego 2019

W zakazanym lesie


Przerażająca cisza

 Leśna droga, początkowo szeroka, twarda i bardzo wygodna, zamienia się w wąski pas miękkiego i zapadającego się przy każdym kroku piasku. Zaczynamy sobie wizualizować, jak będzie wyglądał kolejny etap naszej wędrówki – przejście przez Słowiński Park Narodowy i… nie napawa nas to, bynajmniej, radością, ale snucie planów na kolejne wyprawy pozwala nie skupiać się za bardzo na aktualnych niewygodach. Las – wysoki, równy i niesamowicie pusty – sprawia wrażenie nieskończonego labiryntu, w którym wszystko dookoła obserwuje nas – intruzów. Chyba pierwszy raz mam ochotę jak najszybciej wyjść spomiędzy drzew do jakiejś cywilizacji. Do głowy zakradł mi się jakiś dziwy strach – rozglądam się na boki, sprawdzam zasięg na telefonie, nasłuchuję.
- Jakby coś się stało to jesteśmy w d…. – mówię do Kamila. Zasięgu brak, nieznośną ciszę przerywają tylko jakieś szelesty w oddali. Jest przerażająco.
- Spokojnie, jeszcze parę kilometrów i będziemy w Lubiatowie – odpowiada ze stoickim spokojem Kamil.

Na początek wygodna droga
Fot. K. Preidl


Bliskie spotkania

Rozważania rodem z kiepskich horrorów przerywa nadjeżdżający z naprzeciwka rowerzysta, który z wielką nadzieją na twarzy patrzy w naszą stronę. Tym razem spotkanie nie skończyło się zwyczajowym „cześć”, a rozmową pełną doświadczeń, która trwała dobrych kilkanaście minut! Biedak na jednośladzie liczy, że oznajmimy mu koniec piaszczystej przeprawy. Niestety, piasku rowerzysta będzie miał jeszcze sporo do pokonania tego dnia. Swoją drogą zaimponowało nam jego niebagatelne tempo. Dzisiejszy odcinek zaczynał w Rowach, przejechał cały Słowiński PN, a w planach jego metą jest Gdańsk, czyli razem jakieś 170 km. To spotkanie spadło mi z nieba, bo wszystkie leśne demony uciekły z mojej głowy, zostawiając ją zupełnie spokojną.
W dobrym tempie dochodzimy do ścieżki przyrodniczej „Szklana Huta”, co jest ciekawą odmianą od nieco monotonnego na tym odcinku lasu. Ba, obok ścieżki jest nawet spora leśniczówka i ławeczki – dobre okoliczności na krótką przerwę i naładowanie baterii małą przekąską. 

Przydrożne atrakcje
Fot. K. Pawełczyk


Słońce przypieka mocno i gdyby ktoś mi powiedział, że przez 5 dni non stop trafi nam się taka pogoda nad polskim morzem, zapewne spojrzałabym na niego z lekkim politowaniem w oczach. Tymczasem południowoeuropejskie upały są niezaprzeczalnym faktem i niezłomnym towarzyszem naszej wędrówki.

Zardzewiały internet

Lubiatowo to kolejna senna wioska ze sklepikiem spożywczo-przemysłowym z dawnych lat i informacją turystyczną w postaci metalowej, nieco już pordzewiałej skrzynki z napisem „it”, w której znajdują się poręczne mapki okolicy – jak się później okaże, zbawienne na naszej trasie. Początkowo Kamil zastanawia się, dlaczego skrzynka oznaczona jest „internetem” – ot, przyzwyczajenia cyfrowego świata ;)

Każdy ma taki internet na jaki zasłużył...
Fot. K. Preidl


W nagrodę za sprawne przejście najdłuższego jak dotąd odcinka GSP, w uroczym sklepiku fundujemy sobie loda na patyku marki nieznanej. Cóż to jest za delicja dla zmęczonych upałem organizmów! 

 Biała Wydma

 Intuicja, lub jak kto woli szósty zmysł, każe nam sprawdzić camping, który zakładamy jako docelowy. Jakież jest nasze zaskoczenie, gdy w otchłani internetowych opinii trafiamy na długie listy niepochlebnych komentarzy w stylu: „pani prysznicowa odmierza czas na stoperze i ze szwajcarską dokładnością odcina wodę, nie zważając na to, czy masz jeszcze namydlone włosy, czy już szczęśliwie skończyłeś kąpiel” lub „toaleta jest zamykana na noc w godzinach ciszy nocnej”. Patrzymy po sobie z niedowierzaniem – dotychczasowe doświadczenia z pól namiotowych były w 100% pozytywne i w głowach nam się absolutnie nie mieszczą czarne wizje przedstawiane w komentarzach. Tymczasem po drodze trafiamy na duży baner innego pola namiotowego w Lubiatowie – „Biała Wydma”. Dostatecznie zachęceni reklamą, zmieniamy w ostatniej chwili plany i ruszamy na Białą Wydmę, co okazuje się strzałem w dziesiątkę! Nie dość, że sporo miejsca i nowoczesne sanitariaty, to jeszcze właściciele na tyle mili, że pozwalają nam wydrukować bilety na podróż powrotną do Katowic. 

Lenistwo nie popłaca

Podczas, gdy ja brałam prysznic, Kamil musiał wracać się do sklepu jakieś 1,5 km, bo mijając go twierdził, że jest bardzo niedaleko campingu i nie warto dźwigać piwa w ciężkich plecakach… Potrzebowałam szalenie dużo silnej wolni, by z ust nie wyrwało mi się „a mówiłam…”. 

Nagroda w chłodzącym ubranku
Fot. K. Pawełczyk


Zapominając o zmęczeniu i zacnym kilometrażu dzisiejszego odcinka, wyposażeni w złoty trunek, biegniemy jak wariaci na zachód słońca na plażę kolejny kilometr. Przegraliśmy ten bieg dosłownie o sekundy. Słońce nie raczyło poczekać na dzielnych piechurów, ale ten drobny szczegół nie zepsuł nam doskonałych humorów. Siadamy na jeszcze nagrzanym piasku, rozmawiamy o marzeniach, snujemy plany na przyszłość i pielęgnujemy świeże wspomnienia z ostatnich stu przepięknych kilometrów nadbałtyckich plaż, lasów i miasteczek. 

Chwilo trwaj!


Sama plaża w Lubiatowie jest zachwycająca – szeroka, płaska i czysta. W tej sielankowej atmosferze zaskakuje nas noc. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że musimy po ciemku przejść przez gęsty las, upstrzony równie gęstą siecią dróżek prowadzących każda w inną stronę. Słabym światłem telefonu próbujemy odnaleźć tę właściwą ścieżkę i nie wybić sobie przy okazji zębów na wystających korzeniach. Co chwilę w stopy wbija się złośliwe igliwie, a nocna bryza skutecznie wychładza nagrzane za dnia ciała. Oczywiście na którymś z kolei skrzyżowaniu gubimy drogę i zamiast zbliżać się do dzisiejszego noclegu, oddalamy się od niego. Wyciągnięcie googlowskiej nawigacji niewiele pomaga, więc sielankowy nastrój zastępuje lekkie zdenerwowanie. Znalezienie właściwej drogi i dojście do campingu nabija nam kolejne 3 kilometry tego dnia – bo dzień bez zabłądzenia, to dzień stracony… Po raz drugi dzisiaj mam nieprzyjemnie uczucie w żołądku wędrując przez las. Błądzenie w ciemnościach po leśnych ostępach zdecydowanie nie należy do moich ulubionych rozrywek.
Przed pójściem spać sprawdzamy jeszcze prognozę pogody na jutro – rutynowe, acz kluczowe działanie każdego wieczora na trasie. W nocy zapowiada się solidna burza, a w ciągu dnia deszcz, jeśli nie wyjdziemy odpowiednio wcześnie w drogę. Zatem ustalone – wstajemy o 5:00. Jutro już nie mamy marginesu błędu – pociąg na nas nie poczeka.        
Tekst: Katarzyna Pawełczyk
Korekta: Kamil Preidl