czwartek, 7 marca 2019

Ziemia Obiecana

Tor przeszkód

Humory, jeszcze niczego nieświadome, wracają na naprawdę wysoki poziom po posileniu się śledziem i rozsądnym bezalkoholowym piwem. Wychodząc ze smażalni sprawdzamy jeszcze szczegółowo vademecum nadbałtyckiego piechura (z opisami tras – dostępne  na www.popiasku.pl – szczerze polecamy dla osób, które chcą rozpocząć swoją przygodę z trekkingami wzdłuż polskiego wybrzeża, kawał świetnej roboty!) oraz kilometraż wyliczony przez mapy google dla dwóch alternatywnych tras. Nie ma co się czarować – jesteśmy zmęczeni i dwa dodatkowe kilometry naprawdę robią RÓŻNICĘ. Z tego też powodu decydujemy się na przejście dawną trasą eurovelo 10, biegnącą wzdłuż północnego brzegu jeziora Sarbsko.
Gąszcz i nic więcej
Fot. K. Pawełczyk

Trasa od samego początku przysparza orientacyjnych trudności – niewyraźne oznaczenia sprawiają, że gubimy się w gąszczu podobnych drzew, krzaczków i niby-ścieżek. Mimo ogólnej dobrej kondycji psychicznej, denerwuje mnie to i rzucam kilka zbędnych, niemiłych komentarzy w powietrze. Kamil też nie jest tym faktem zachwycony, ale dzielnie wyprowadza nas z labiryntu i kieruje w dobrą stronę. Wystające korzenie i powalone drzewa nie ułatwiają wędrówki tą trasą, a wspomniane kiepskie oznaczenie wymaga wyjątkowego skupienia. W dodatku, zamiast widokowej trasy wzdłuż jeziora, mamy monotonny i zupełnie nieciekawy krajobraz przez kolejnych 6 km. Kroki stają się coraz wolniejsze, cisza jakby bardziej uciążliwa, a atmosfera zdecydowanie gęstsza. Ostatnia „prosta” tego etapu GSP nas nie rozpieszcza.
Drożdżówka zaczyna działać!

W końcu decydujemy się na chwilę odpoczynku na tyłach wysokiej wydmy. Wyciągamy prowiant i uzupełniamy uciekające z prędkością fal radiowych kalorie. Po chwili przejeżdża lub, będąc bardziej skrupulatnym, przeprowadza rowery czteroosobowa rodzina – oni też strasznie wtopili z wyborem trasy, bo o ile idzie się tędy koszmarnie, o tyle jazdy na rowerze po tym torze przeszkód sobie po prostu nie wyobrażam. Kiedy pierwsze impulsy spożywanych drożdżówek docierają do rozładowanych baterii, postanawiamy nagrać spontanicznie krótki filmik z naszymi gorzkimi żalami – w rolach głównych boliplecki, bolinóżki i ogólna piechurska niemoc. O dziwo, wyrzucenie z siebie tych złych chochlików działa jak dotknięcie motywacyjnej różdżki – znajdujemy siłę, by ruszyć dalej. Teraz już jest naprawdę niedaleko – raptem kilka kilometrów. Ścieżka nie zmienia swojego wyboistego charakteru, jednak prowadzi już blisko jeziora i widoki są znacznie przyjemniejsze.
Sarbsko wyłania się zza drzew
Fot. K. Pawełczyk

Wreszcie zza drzew wyłania się grupka kolonistów – nasza mała jaskółka czyniąca wiosnę, tj. zapowiadająca bliskość Łeby. Trochę niedowierzając, że faktycznie udało nam się dotrzeć do Ziemi Obiecanej, dostaję turbodoładowania. Mimo że czuję ból na każdym centymetrze stóp, dopinguję Kamila, który ewidentnie złapał mały kryzys i z trudnością stawia każdy krok.
Ostatnia prosta
Fot. K. Pawełczyk

Kiedy jednak słyszymy coraz wyraźniej ludzi i tor gokartowy, Kamil również przyspiesza. Zza lasu wyłania się asfaltowa droga. Wprawdzie do centrum zostało jeszcze trochę drogi, ale przejście z Helu do Łeby stało się faktem. Szczęśliwa jak stąd do wieczności i pełna wszechogarniającej satysfakcji siadam na krawężniku ze łzami w oczach.

Meta!

- Udało się –  mówię cicho, chyba jeszcze trochę niedowierzając. Niestety, ciekawość popchnęła mnie do strasznego czynu – niewybaczalnego błędu na chwilę przed metą. Zaniepokojona nasilającym się bólem stóp, zdejmuję buty i skarpetki w celu oceny wielkości bąbli, jakie niewątpliwie się zadomowiły na moich stopach. Widok jest przerażający – pierwszy raz w życiu widzę bąbla, który jest zdecydowanie większy od palca! Ba, wszystkie bąble nie dość, że w znacznym stopniu pokrywają stopy, to jeszcze są to mutanty. Parafrazując słynne powiedzenie – mniej wiesz, lepiej idziesz. Dopóki nie byłam świadoma sytuacji bąblowej, szłam dzielnie pomimo bólu – teraz iść nie chcę, nie mogę, nie potrafię. Chce mi się płakać (co niewątpliwie podkręca koszmarny głód – przez cały dzień nie zjedliśmy nic solidnego). W akcie desperacji chcę zamówić taksówkę, która zawiezie nas na dworzec albo skorzystać z turystycznej ciuchci. Wtedy Kamil przejmuje pałeczkę motywatora i ze stoickim spokojem, tłumaczy że nie możemy się poddać teraz, po grubo ponad stu kilometrach na nogach.
- Skoro tyle już przeszliśmy, to damy radę dotrzeć do tego cholernego dworca – niech to będzie podróż od pociągu na Helu do pociągu w Łebie NA WŁASNYCH NOGACH, BEZ WSPOMAGANIA SIĘ JAKIMKOLWIEK TRANSPORTEM NA JAKIMKOLWIEK ETAPIE tej podróży.
Te argumenty plus obietnica schabowego przekonały mnie i z determinacją małego, zawziętego dziecka człapię do przodu.
W końcu znajdujemy lokal, w którym są wolne miejsca. Zamawiamy obiad i po jednym, pełnowartościowym piwie na głowę! Taki luksus, a co! Regeneracja spożywczo-krzesełkowa zrobiła kawał dobrej roboty – decydujemy się pójść jeszcze na plażę (w sumie dodatkowe 3 km), by pożegnać się z Bałtykiem jak należy i obiecać mu szybki powrót na Główny Szlak Plażowy.
Szczęśliwi zdobywcy I etapu GSP :)

Ostatnie spojrzenie na morze, szybkie przebranie w ciuchy podróżne i kierujemy się do zejścia z plaży. Z jednej strony czuję ogromną satysfakcję i radość, a z drugiej jakąś dziwną nostalgię i tęsknotę za tym wędrowaniem, choć jeszcze na dobre się nie skończyło. Obiecujemy sobie, że wrócimy we wrześniu na szlak, choćby to miał być zaledwie etap weekendowy.

Niełatwe powroty

Główna ulica Łeby, prowadząca do dworca, jest przerażająca – głośna, szczelnie zatkana straganami z asortymentem „made in China” i pełna niezdecydowanych turystów. Zgodnie stwierdzamy, że to absolutnie nie nasze klimaty…
Ludzkie morze...
Fot. K. Pawełczyk

Kiedy docieramy na peron, pociąg jest już podstawiony. Pozostaje jeszcze obowiązkowa fotka przy napisie stacyjnym „Łeba” na potwierdzenie tego, jak dla nas, niezwykłego dokonania i możemy wsiadać do nocnego pociągu.
Taaaak było!

Nieśpiesznie ruszamy do drzwi. Kamil wchodzi pierwszy, żeby pomóc mi z plecakiem. Odwracam się w stronę drogi i na ułamek sekundy zamyślam się głęboko. Po chwili mój nieobecny wzrok spotyka się ze spojrzeniem Kamila. Nie muszę nic mówić. Zrozumieliśmy się bez słów. Wymieniamy porozumiewawczy uśmiech. Czas wracać do domu – kolejna wyprawa sama się nie zaplanuje.
Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz