wtorek, 28 sierpnia 2018

Główny Szlak Plażowy - przez bezkres Helu


Sami na szlaku


Niewiarygodnie ciepła, jak na Bałtyk, woda rytmicznie zalewa stopy, pod którymi miękki piasek delikatnie się zapada. Po sam horyzont nie ma żywej duszy – aż trudno uwierzyć, że jest środek sezonu. W głębi duszy modlę się, by ten krajobraz się nie zmieniał przez następne kilometry, bo dokładnie tego było mi trzeba po ciężkim roku badań, pisania artykułów, recenzji, poprawiania i innych tego typu przyjemności czyhających na adepta naukowych zmagań.

Na horyzoncie nie ma żywej duszy.
Fot. K. Preidl


Wydawać by się mogło, że wędrówka plażą będzie monotonna i nużąca, a przesuwające się kilometry zupełnie takie same. Tymczasem bałtyckie dzikie plaże zaskakują nas swoją różnorodnością i choć po prawej ciągle jest (podkreślę to jeszcze raz – NIEWIARYGODNIE ciepłe) morze, po lewej wydmy i las, a pod stopami piasek, to krajobraz zmienia się nieustannie. Co chwilę natrafiamy na jeziorka śródplażowe, które od morza oddziela twarda i bardzo wygodna do przejścia mierzeja, maleńkie klify rzeźbione skrupulatnie przez delikatne, ale bardzo sumienne w swym fachu fale, czy pozostałości po wojskowych bunkrach – co na Helu nie powinno dziwić, bo z racji burzliwej przeszłości, jest tu jeszcze bardzo wiele pamiątek po wojennych czasach.

Różnorodność rzeźbiona morzem i wiatrem.
Fot. K. Pawełczyk

Fronty burzowe szaleją


Po trzech, może czterech kilometrach spotykamy pierwszą mikrocywilizacje – trzy namioty rozbite pod lasem na wydmach i biegacza, który podobnie jak my – przemierza swój szlak bez butów. Już mi się ciśnie na usta, że bieganie bez obuwia, w dodatku po nierównym piasku, jest nierozsądne, ale wtedy po raz kolejny czuję równie nierozsądną przyjemność zalewanych Bałtykiem stóp i tylko uśmiecham się do siebie – dla tych wrażeń można nieco nagiąć zasady. Chwilę dyskutujemy o raczej nielegalnym obozowisku, ale i tu nasuwają się podobne wnioski – dla tych widoków z rana warto nagiąć zasady – miejscówka pierwsza klasa – hotel pod milionem gwiazd ale nie za miliony, w dodatku z prywatną plażą, ciszą i spokojem w pakiecie. Kiedy tak dyskutujemy o wakacjach idealnych, w oddali da się słyszeć pierwsze grzmoty. Niebo niespodziewanie przybrało barwy szarości i granatu, a ciężkie, wypełnione po brzegi deszczem chmury, gotowe zmoczyć nas do suchej nitki, płynęły w nieprzyzwoicie szybkim tempie prosto na nas. Z sielankowej pogody nie został ślad.
- Może przejdzie bokiem… - Kamil próbuje zaklinać rzeczywistość.
- Może rozłożymy namiot? – pytam nieśmiało, przeczuwając podskórnie, że bokiem to nam wyjdzie ta wędrówka, jeżeli na wstępie zaleje nas ściana wody. Dosłownie w ostatnim momencie padła moja propozycja – kiedy kończymy składać nasz mały domek, z nieba zaczynają spadać krople wielkości porządnego grochu. Wskakujemy błyskawicznie do środka, zamiatając przy okazji tonę piachu i nasłuchujemy tej niezwykłej symfonii żywiołu. Mimo przymusowego dłuższego postoju, humory nas nie opuszczają – ba, nawet śmiejemy się z sytuacji – jeśli tak zaczynamy, to co będzie dalej?

Kolejna burza na horyzoncie.
Fot. K. Pawełczyk


Po czterdziestu minutach deszcz kończy wygrywać powitalną melodię na ściankach namiotu i zza chmur ponownie przebija się słońce. Kamil decyduje, że zostaniemy tu jeszcze chwilę, żeby osuszyć nieco tkaninę – dodatkowe kilogramy na plecach za chwilę mogą boleśnie dać o sobie znać, a nam się przecież nie spieszy. I kiedy tak tańczymy na piaszczystym parkiecie, do wyimaginowanej muzyki, nagle i bez uprzedzenia na horyzoncie pojawia się kolejna burza! Kolejna ściana deszczu jest na tyle gęsta, że tworzy piękny, geometryczny obrazek na horyzoncie – dokładnie widać jej granicę. Czuję się jak na morzu – z bocianiego gniazda ulokowanego w namiocie obserwuję przesuwający się front, co rusz weryfikując te obserwacje z radarem burzowym.      
- Nie ma szans… to idzie prosto na nas – kwituję i zamykam schron, którego wodoodporność została już porządnie naruszona poprzednią burzą. Kolejne pół godziny spędzamy w naszym ultra małym namiocie i obserwujemy jak pierwsze krople wroga zdołały przebić się przez zasieki tropiku. Humory nie są już tak doskonałe jak dwie godziny temu – jeśli kolejny front nas złapie, to możemy nie dojść przed zachodem słońca do Jastarni.

Grunt, to dobre obserwacje.
Fot. K. Preidl

Byle do Jastarni


W końcu po prawie dwu i pół godzinnym postoju składamy namiot i ruszamy dalej. Pozytywną stroną tego całego zamieszania jest wygodnie ubity przez deszcz piasek, który nie zapada się zanadto pod stopami i pozwala w sensownym tempie maszerować na zachód. Pogoda wraca do porannego stanu, front burzowy jest już daleko nad morskim horyzontem, a nasze niebo prezentuje się całkiem bezdeszczowo. Dzięki niekończącym się rozmowom kolejne kilometry mijają szybko, ale równie szybko zaczyna też narastać zmęczenie – całonocna podróż i siedzący tryb życia dają się we znaki. Robimy więc kolejny postój – na drożdżówkę i małe leżakowanie. Przez chwilę myślałam, że może uda się dojść gdzieś dalej niż do Jastarni, ale w porze obiadowej moje złudzenia rozmywają się niczym napisy na piasku zmoczone falą. Przy dźwiękach morza i wiatru udaje nam się zasnąć na małą drzemkę. Jest cudownie przyjemnie. Jestem szczęśliwa od czubków palców u stóp po czubek głowy – dokładnie tak to wszystko sobie wymarzyłam.

Leżakowanie w bardzo przyjemnych okolicznościach.


Po drzemce poddaję się pokusie, by sprawdzić ile nam na dziś zostało kilometrów do przejścia. Niezawodny wujek google twierdzi, że 10,5. Kiedy startujemy w zawodach biegowych, to dystans na ok. godzinkę z małym hakiem. Jak się potem okaże, tutaj na grubo ponad trzy godziny. Przez burzę mamy sporą obsuwę czasową, więc bez zbędnego ociągania zbieramy się do dalszej drogi. Tym razem już w milczeniu podziwiamy puste przestrzenie tej części Helu. Co jakiś czas jedynie pozachwycam się temperaturą wody i pięknem krajobrazów, ale poza tym oszczędzamy siły jak mogę.

Jurata na horyzoncie


Żeby nie było zbyt nudno, dwa, może trzy kilometry przed Juratą zaczyna mnie boleć podbicie prawej stopy i prawe kolano, które bardzo często robi mi psikusa. Mówię Kamilowi, że chciałabym już zejść na nieco bardziej utwardzoną nawierzchnię, żeby odciążyć nogę. Niestety jesteśmy w takim miejscu, że chcąc nie chcąc musimy iść dalej plażą, bo żeby zejść do drogi, musielibyśmy się przebijać przez las – wolimy nie ryzykować dodatkowych kilometrów, gubiąc się gdzieś po drodze. Po kolejnej godzinie i Kamil zaczyna narzekać na bolącą kostkę – nic innego jak skutki bosego wędrowania. Mieliśmy tego pełną świadomość, więc oboje zaciskamy zęby i brniemy dalej w tempie żółwia wyścigowego. Jurata jest coraz bliżej, ale jakby dalej. Metr za metrem posuwamy się wolniusieńko do przodu, a na horyzoncie ludzkie sylwetki zaczynają się zagęszczać, to może oznaczać tylko jedno – cel jest już blisko. 

Najpiękniejsze plaże są nad Bałtykiem.
Fot. K. Pawełczyk


Robimy jeszcze jeden przystanek. Tym razem nie mam już na tyle determinacji, żeby wstać bez ociągania się – w głowie snuję już uporczywe marzenia o kotlecie schabowym z ziemniakami i czuję zdecydowany spadek energii - niestety na przekąski z plecaka ochoty nie mam.
Patrzę na zmęczoną twarz Kamila i mam głęboką nadzieję, że nie zniechęci się do plażowego wędrowania... Mimo, że w górach czuje się jak ryba w wodzie, to jest to zupełnie inny rodzaj trekkingu i zupełnie inne zmęczenie.

Cel osiągnięty


W końcu wśród zadrzewień pojawia się przerwa, z której wychodzą ludzie – kolejne wejście na plażę! Doszliśmy do Juraty – uśmiech i energia wracają na swoje miejsce. Wymarzona wizja schabowego zaraz się zmaterializuje. Znajdujemy pierwszy bar z konkretami i gniazdkiem przy stoliku – sprawdzanie radarów burzowych jest bardzo bateriożerne. Zamawiamy obiad i piwo. Po kilku łykach czuję jak złoty, pszeniczny napój zaczyna mi szumieć w głowie, a tu jeszcze trzeba się dotoczyć do Jastarni. 

Udało się! Znaleźliśmy wyjście z plaży :)


Kiedy potrzeby kulinarne zostały bezbłędnie spełnione, na horyzoncie pojawiają się potrzeby spania i prysznica, więc nie wracając już na plażę i omijając wszelkie pokusy ciasno ułożonych straganów idziemy prosto na pierwsze pole namiotowe w Jastarni, na którym Pani z miłym uśmiechem przyjmuje nas na noc. Chwila pod prysznicem dała cudowne orzeźwienie i odpiaszczenie – a teraz wreszcie nadszedł czas na regenerację. Jutro ruszamy w dalszą drogę.

Katarzyna Pawełczyk

piątek, 24 sierpnia 2018

Główny Szlak Plażowy - ruszamy na zachód


Wagon prawie sypialny


Miejsca w wagonach sypialnych były wykupione na długo przed tym, jak zdecydowaliśmy się na tę podróż. W naszym przedziale leżała dwójka podróżnych w średnim wieku, rozłożonych po obu stronach niewielkiej przestrzeni i zupełnie pogrążonych w błogim śnie. Nasze wtargnięcie, choć wydawało mi się, że dość subtelne, zerwało na równe nogi mężczyznę, który w mgnieniu oka obudził żonę i wydał dyspozycje, by położyła się na nim i zwolniła nasze miejsca. Siadamy niemal bezszelestnie. Niewyraźne światło peronu wpada do pociągu, delikatnie rozjaśniając podłogę, a ja czekam na odjazd i cudowne kołysanie, które zabierze mnie w objęcia Morfeusza. Zamknęłam oczy dosłownie na minutę, więc nie wiem kiedy i jak to się stało, ale zostaliśmy w przedziale sami. Nasi towarzysze sennych podróży wysiedli gdzieś w ciemną noc, zostawiając nam przedział sypialny. Nie zastanawiając się dłużej nad ich zniknięciem, rozkładam się na całej kanapie i teleportuję prosto do Gdyni.

Dzień dobry Pomorze!


Kiedy otwieram zaklejone oczy i próbuję rozmasować zdrętwiały od leżenia w jednej pozycji kark, jest już całkiem jasno. Gdynia Główna majaczy za brudnym oknem. Do celu naszej podróży została godzinka, i mimo że mogłabym dalej spokojnie spać, chcę się napawać widokiem i atmosferą mojego ukochanego Pomorza – ilekroć bym tu nie była, obiecuję sobie, że kiedyś się tu przeprowadzę – do mojego małego raju. Krajobraz przesuwa się szybko i już po chwili zza zielonych konturów wyłania się Zatoka Pucka. Gwałtownie wzbiera we mnie radość małego dziecka – chyba wreszcie do mnie dotarło, że właśnie spełnia się moje kolejne, małe marzenie. Kamil przeciera zmęczone oczy – włączył mu się tryb strażnika naszego dobytku, więc całą noc jechał na standby’u. Bardzo mu współczuję, bo ja mimo przespania prawie całej podróży, czuję się zmięta jak stary fok sztormowy. Z tyłu głowy pojawiają mi się wątpliwości, czy damy radę iść dzisiaj cały dzień w takim stanie. Na szczęście dziecięca euforia szybko przegania ponure myśli i zaczynam rozważać, czy może przez te kilka dni nie dalibyśmy rady dojść jeszcze dalej niż do Władysławowa…

Tak, tak - dalej na wschód na Helu się już nie da ;)

Plecoawaria


Z tych iście filozoficznych rozważań wyrywa mnie tabliczka „Hel”, która zmaterializowała się za oknem. Bardzo sprawie zakładamy buty i plecaki – nie ma chwili do stracenia w tak piękny dzień. Po wyjściu z pociągu daje o sobie znać obolały kark, który teraz dodatkowo zmówił się z barkiem i w takim oto duecie przypominają o przespanej w jednej pozycji nocy. Z każdym krokiem ból, spotęgowany dodatkowo ciężarem plecaka, nasila się. Nagrywając filmik – korespondencję z początku naszej wyprawy, podchodzimy do wielkiej mapy półwyspu, na której obrazuję nasz spontaniczny plan. Kiedy tylko kamera zostaje wyłączona, mina mi kwaśnieje i cicho dzielę się swoimi wątpliwościami z Kamilem:
- Plecy mi się popsuły… nie wiem, czy zdołam iść z takim bólem.
- No to ładnie się zaczyna – widzę na jego twarzy zmartwienie i troskę. Za nic w świecie nie chciałabym zmieniać planów – wiem, że totalnie go zaraziłam wizją plażowego trekkingu i nie chcę go rozczarować. Muszę jakoś wytrzymać.

Poranny striptiz


Po przejściu kilkuset metrów ból staje się nie do zniesienia – stado oszalałych igiełek wbija mi się w kark i bark, promieniując do głowy i dołu pleców. Mam ochotę się rozpłakać, ale zamiast tego proponuje postój w piekarniotrucku. Zamawiamy drożdżówki na drogę, zdejmujemy plecaki i uczucie cudownej ulgi rozlewa mi się na bolipleckach. W tym momencie dostaję olśnienia! W ostatniej chwili przed wyjściem z domu, zgarnęłam z komody voltaren, tak w razie „W”, nie spodziewając się, że od wielkiego „W” zaczniemy naszą wędrówkę. Nadzieja wraca do mnie z impetem, łzy chowają się na swoje miejsce – do kanalików łzowych, a z twarzy szybko zmazuje się grymas cierpienia. Robotnicy, którzy niespiesznym krokiem idą do pracy z entuzjazmem przyglądają się mojemu striptizowi na ławce przy głównym deptaku. Kiedy jednak się okazuje, że pod bluzką mam pancernie zabudowany stanik sportowy, z nutą rozczarowania w spojrzeniu, przyśpieszają nieco kroku. Nie wiem, czy to cudowne działanie maści, czy mojej podświadomości, ale lek zaczyna działać od razu. Już po ok. 10 minutach od smarowania jestem w stanie iść z plecakiem bez myśli o dezercji.   

Przestały boleć plecy - są powody do skakania!
Fot. K. Preidl

Na boso czy nie na boso - oto jest pytanie

Hel o 7 rano w niczym nie przypomina letniego kurortu – wszystko jest szczelnie pozamykane, na ulicach nie ma żywej duszy nie licząc pań z piekarniotruck’a i wspomnianych robotników. Ba, nawet port wygląda na mocno zaspany. Humory rosną z każdym kolejnym krokiem – miejscowości turystyczne najbardziej lubimy w wydaniu bez turystów. Chcemy zacząć z samego koniuszka, więc zmierzamy do ostatniego wejścia na cyplu. Droga prowadzi wzdłuż powojskowych bunkrów i zabudowań. Piach robi się coraz miększy i zaczynamy dyskusję, czy iść w butach po piachu, czy może jednak skusić się na wędrówkę na boso brzegiem Bałtyku. Kamil sceptycznie podchodzi do moczenia stóp – nie chce zaprzyjaźniać się bliżej z ewentualnymi sinicami, które mogły jeszcze w wodzie pozostać, dlatego próbujemy szybko wygooglować aktualne mapy tych, bądź co bądź, nie proszonych gości, zanim zdecydujemy się na ostateczną formę wędrówki. 

W butach czy bez?
Fot. K. Preidl

Pogoda jest idealna – słońce jeszcze dość nieśmiało muska w policzki, delikatny wiaterek daje odpowiednią ochłodę, a pojedyncze baranki na niebie tylko dodają subtelności całokształtowi. Na plaży oprócz nas jest tylko poszukiwaczka skarbów, uzbrojona w wykrywacz metalu i rodzice z niesforną pociechą. Jest cudownie!

Chwila błogiego lenistwa przed drogą
Fot. K. Pawełczyk


Byle dalej na zachód

Mapy sinic dla Helu świecą radosną zielenią, a to oznacza, że możemy spokojnie zanurzyć stópki, choć chodzenie po piasku z plażowym nachyleniem i obciążeniem na plecach jest techniką absolutnie niezgodną ze sztuką, to pokusa jest tak wielka, że nawet nie wiem kiedy buty znalazły się w plecaku. A więc naprawdę ruszamy – ahoj przygodo!  

Katarzyna Pawełczyk

Gdzie poniosą nas nogi?
Fot. K. Pawełczyk

środa, 22 sierpnia 2018

Główny Szlak Plażowy - kierunek Hel

Piach pod stopami, błękitne niebo nad głową i szum morza w uszach - spełnienie marzeń!
Fot. K. Pawełczyk

Uwaga - odjazd


Dochodzi godzina 19:00. Punktualnie dojeżdżam do Katowic, gdzie czeka na mnie Kamil i początek niesamowitej przygody. Z lekkim niepokojem spoglądamy na tablice odjazdów na Dworcu Głównym, modląc się w duchu o punktualność składu zmierzającego prosto z Pragi. Moje doświadczenia z międzynarodówkami, a zwłaszcza tymi, którymi mam się dostać do Warszawy są… cóż tu dużo mówić nienajlepsze – jeszcze nigdy nie dojechałam do stolicy punktualnie. Wprawdzie zapas czasowy na przesiadkę mamy rozsądny, ale biorąc pod uwagę wybitne możliwości naszych najdroższych PKP wolę nie zapeszać. O dziwo po ok. dziesięciu minutach spędzonych na peronie w pełnej gotowości pada niewyraźny komunikat: „Pociąg ekspresowy relacji Praga – Warszawa Wschodnia wjedzie na tor 10 przy peronie IV”. PUNKTUALNIE!

Im dalej na północ, tym zimniej...


Nasz wagon, jak się potem okaże biegun zimna, znajduje się na końcu składu, więc mimo nieprzyzwoitego upału i ciężaru na plecach, od którego ciało zdążyło się kompletnie odzwyczaić, naszą wędrówkę zaczynamy od biegu. Pierwsze wrażenie po wejściu jest błogie – upragniony chłód otula każdy centymetr kwadratowy rozgrzanego ciała – nieśmiało w głowie pojawia mi się slogan reklamowy: „PKP zapowiada się dobra podróż”.  Jak bardzo błędny to jest slogan przekonuje się już po godzinie spędzonej w tej pędzącej jakieś 120 km/h Arktyce – mimo ubrania na siebie wszystkich ciepłych warstw, przewidzianych na tą wyprawę, dalej szczękam zębami z gracją paralityka. Mam wrażenie, że bardzo źle się spakowałam – jeśli takie będą noce pod namiotem, to może nawet śpiwór nie pomoże w osiągnięciu komfortu cieplnego…

Kiedy w środku lata musisz przyodziać najcieplejszą bluzę - zachowaj dobry humor!

Dobre, bo czeskie


Korzystając z uroków i zalet czeskiego pociągu, udajemy się do Warsu. Jakież jest nasze zdziwienie, kiedy okazuje się, że w pozostałych wagonach temperatura nie tylko nie powoduje odmrożeń ale wręcz jest przyjemna! Po przejściu czwartego korytarza wreszcie przestaje się trząść jak osika, choć kiedy docieramy do przytulnej składnicy czeskich trunków, mam ochotę zapytać, czy zaserwują mi grzane piwo – tak, tak – w środku upalnego lata…


Czeski pociąg, czeski film
Fot. K. Pawełczyk

Za oknem stolica


Po wzmocnieniu złocistym napojem zza południowej granicy Warszawa materializuje się w błyskawicznym tempie. Pięknie oświetlona, stolica szybko przesuwa się za oknem. Spojrzenie na most Świętokrzyski, potem kadr na Stadion Narodowy i pojawia się napis „Warszawa Wschodnia”. Z pociągu wychodzimy jak kosmici – szczelnie ubrani w grube bluzy, długie spodnie i pełne buty przy jakiś 26°C. Mimo wciąż solidnego chłodu na duszy, pierwsze kroki kierujemy do McDonalda po… lody. Ahh te nocne zachcianki ;)

Prosto na Hel


Pociąg na Hel, o dziwo, również przyjeżdża punktualnie. Patrzymy na siebie uśmiechniętym, ale porozumiewawczym spojrzeniem. W końcu idzie zbyt gładko jak na narodowego przewoźnika. Podejrzenia okazują się słuszne – trzeba przepiąć lokomotywę. Ze stolicy wyjeżdżamy więc z pół godzinnym opóźnieniem.  Teraz jednak bez stresu – nigdzie już nie musimy się przesiadać. Ba,  teraz już nigdzie nie musimy się spieszyć. Teraz zaczyna się nasz wymarzony urlop. Bez spiny, bez stresu, trochę bez sztywnego planu i prawie bez zegarków. Helu, nadjeżdżamy!

Katarzyna Pawełczyk