piątek, 24 sierpnia 2018

Główny Szlak Plażowy - ruszamy na zachód


Wagon prawie sypialny


Miejsca w wagonach sypialnych były wykupione na długo przed tym, jak zdecydowaliśmy się na tę podróż. W naszym przedziale leżała dwójka podróżnych w średnim wieku, rozłożonych po obu stronach niewielkiej przestrzeni i zupełnie pogrążonych w błogim śnie. Nasze wtargnięcie, choć wydawało mi się, że dość subtelne, zerwało na równe nogi mężczyznę, który w mgnieniu oka obudził żonę i wydał dyspozycje, by położyła się na nim i zwolniła nasze miejsca. Siadamy niemal bezszelestnie. Niewyraźne światło peronu wpada do pociągu, delikatnie rozjaśniając podłogę, a ja czekam na odjazd i cudowne kołysanie, które zabierze mnie w objęcia Morfeusza. Zamknęłam oczy dosłownie na minutę, więc nie wiem kiedy i jak to się stało, ale zostaliśmy w przedziale sami. Nasi towarzysze sennych podróży wysiedli gdzieś w ciemną noc, zostawiając nam przedział sypialny. Nie zastanawiając się dłużej nad ich zniknięciem, rozkładam się na całej kanapie i teleportuję prosto do Gdyni.

Dzień dobry Pomorze!


Kiedy otwieram zaklejone oczy i próbuję rozmasować zdrętwiały od leżenia w jednej pozycji kark, jest już całkiem jasno. Gdynia Główna majaczy za brudnym oknem. Do celu naszej podróży została godzinka, i mimo że mogłabym dalej spokojnie spać, chcę się napawać widokiem i atmosferą mojego ukochanego Pomorza – ilekroć bym tu nie była, obiecuję sobie, że kiedyś się tu przeprowadzę – do mojego małego raju. Krajobraz przesuwa się szybko i już po chwili zza zielonych konturów wyłania się Zatoka Pucka. Gwałtownie wzbiera we mnie radość małego dziecka – chyba wreszcie do mnie dotarło, że właśnie spełnia się moje kolejne, małe marzenie. Kamil przeciera zmęczone oczy – włączył mu się tryb strażnika naszego dobytku, więc całą noc jechał na standby’u. Bardzo mu współczuję, bo ja mimo przespania prawie całej podróży, czuję się zmięta jak stary fok sztormowy. Z tyłu głowy pojawiają mi się wątpliwości, czy damy radę iść dzisiaj cały dzień w takim stanie. Na szczęście dziecięca euforia szybko przegania ponure myśli i zaczynam rozważać, czy może przez te kilka dni nie dalibyśmy rady dojść jeszcze dalej niż do Władysławowa…

Tak, tak - dalej na wschód na Helu się już nie da ;)

Plecoawaria


Z tych iście filozoficznych rozważań wyrywa mnie tabliczka „Hel”, która zmaterializowała się za oknem. Bardzo sprawie zakładamy buty i plecaki – nie ma chwili do stracenia w tak piękny dzień. Po wyjściu z pociągu daje o sobie znać obolały kark, który teraz dodatkowo zmówił się z barkiem i w takim oto duecie przypominają o przespanej w jednej pozycji nocy. Z każdym krokiem ból, spotęgowany dodatkowo ciężarem plecaka, nasila się. Nagrywając filmik – korespondencję z początku naszej wyprawy, podchodzimy do wielkiej mapy półwyspu, na której obrazuję nasz spontaniczny plan. Kiedy tylko kamera zostaje wyłączona, mina mi kwaśnieje i cicho dzielę się swoimi wątpliwościami z Kamilem:
- Plecy mi się popsuły… nie wiem, czy zdołam iść z takim bólem.
- No to ładnie się zaczyna – widzę na jego twarzy zmartwienie i troskę. Za nic w świecie nie chciałabym zmieniać planów – wiem, że totalnie go zaraziłam wizją plażowego trekkingu i nie chcę go rozczarować. Muszę jakoś wytrzymać.

Poranny striptiz


Po przejściu kilkuset metrów ból staje się nie do zniesienia – stado oszalałych igiełek wbija mi się w kark i bark, promieniując do głowy i dołu pleców. Mam ochotę się rozpłakać, ale zamiast tego proponuje postój w piekarniotrucku. Zamawiamy drożdżówki na drogę, zdejmujemy plecaki i uczucie cudownej ulgi rozlewa mi się na bolipleckach. W tym momencie dostaję olśnienia! W ostatniej chwili przed wyjściem z domu, zgarnęłam z komody voltaren, tak w razie „W”, nie spodziewając się, że od wielkiego „W” zaczniemy naszą wędrówkę. Nadzieja wraca do mnie z impetem, łzy chowają się na swoje miejsce – do kanalików łzowych, a z twarzy szybko zmazuje się grymas cierpienia. Robotnicy, którzy niespiesznym krokiem idą do pracy z entuzjazmem przyglądają się mojemu striptizowi na ławce przy głównym deptaku. Kiedy jednak się okazuje, że pod bluzką mam pancernie zabudowany stanik sportowy, z nutą rozczarowania w spojrzeniu, przyśpieszają nieco kroku. Nie wiem, czy to cudowne działanie maści, czy mojej podświadomości, ale lek zaczyna działać od razu. Już po ok. 10 minutach od smarowania jestem w stanie iść z plecakiem bez myśli o dezercji.   

Przestały boleć plecy - są powody do skakania!
Fot. K. Preidl

Na boso czy nie na boso - oto jest pytanie

Hel o 7 rano w niczym nie przypomina letniego kurortu – wszystko jest szczelnie pozamykane, na ulicach nie ma żywej duszy nie licząc pań z piekarniotruck’a i wspomnianych robotników. Ba, nawet port wygląda na mocno zaspany. Humory rosną z każdym kolejnym krokiem – miejscowości turystyczne najbardziej lubimy w wydaniu bez turystów. Chcemy zacząć z samego koniuszka, więc zmierzamy do ostatniego wejścia na cyplu. Droga prowadzi wzdłuż powojskowych bunkrów i zabudowań. Piach robi się coraz miększy i zaczynamy dyskusję, czy iść w butach po piachu, czy może jednak skusić się na wędrówkę na boso brzegiem Bałtyku. Kamil sceptycznie podchodzi do moczenia stóp – nie chce zaprzyjaźniać się bliżej z ewentualnymi sinicami, które mogły jeszcze w wodzie pozostać, dlatego próbujemy szybko wygooglować aktualne mapy tych, bądź co bądź, nie proszonych gości, zanim zdecydujemy się na ostateczną formę wędrówki. 

W butach czy bez?
Fot. K. Preidl

Pogoda jest idealna – słońce jeszcze dość nieśmiało muska w policzki, delikatny wiaterek daje odpowiednią ochłodę, a pojedyncze baranki na niebie tylko dodają subtelności całokształtowi. Na plaży oprócz nas jest tylko poszukiwaczka skarbów, uzbrojona w wykrywacz metalu i rodzice z niesforną pociechą. Jest cudownie!

Chwila błogiego lenistwa przed drogą
Fot. K. Pawełczyk


Byle dalej na zachód

Mapy sinic dla Helu świecą radosną zielenią, a to oznacza, że możemy spokojnie zanurzyć stópki, choć chodzenie po piasku z plażowym nachyleniem i obciążeniem na plecach jest techniką absolutnie niezgodną ze sztuką, to pokusa jest tak wielka, że nawet nie wiem kiedy buty znalazły się w plecaku. A więc naprawdę ruszamy – ahoj przygodo!  

Katarzyna Pawełczyk

Gdzie poniosą nas nogi?
Fot. K. Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz