czwartek, 13 grudnia 2018

Z dala od cywilizacji


Bezlitosne poranki

Poranek jak zwykle przyszedł zdecydowanie za wcześnie. Camping pogrążony jeszcze w porannym półmroku, nie zdradza oznak jakiejkolwiek aktywności jego mieszkańców. Z wielkim zapałem nowego wyzwania, ale i kilkudniowym już zmęczeniem zabieramy się do rutynowych czynności śniadaniowo-toaletowych. Upewniamy się jeszcze wzajemnie, czy na pewno tego oboje chcemy i bez zbędnego ociągania ruszamy w długą drogę przez lasy i plaże nieskażone głośną turystyką. Do Dębek mamy ok. 7 km. Oprócz lekkiej presji czasu, do marszu motywuje nas wizja kawy i drugiego śniadania, jakie zaplanowaliśmy w tej niewielkiej miejscowości, do niedawna stanowiącej miejsce spotkań zarezerwowane dla inteligencji i artystów warszawskich.

Ruszamy w kierunku przeciwnym do cywilizacji!


Leśna autostrada

Szutrowa droga przez las, wzdłuż Karwieńskich Błot okazuje się mieć niewiele wspólnego z cichą, leśną ścieżką – co rusz mijają nas samochody z uciekinierami z nadmorskich kurortów i przeciwnikami gęstej zabudowy parawanowej. 

Samotne parawany w Karwieńskich Błotach
Fot. K. Preidl


Oprócz osobówek mijają nas kampery, motory i rowery – pełen przekrój komunikacyjny. To wszystko sprawa, że zmęczenie i ból głowy dają nam się we znaki, a co gorsza wydłużają kilometry do nieskończoności. Chyba żaden odcinek nie dłużył mi się tak jak ten już na samym początku. 

Autostrada do Dębek i dzikie campingi.
Fot. K. Preidl


I kiedy nasz mały kryzys postępuje beztrosko w stronę rezygnacji, zza drzew wyłaniają się pierwsze domki, zwiastujące niechybnie bliskość Dębek. Zadziałało to na nas jak zastrzyk mocy – przyspieszyliśmy nieco kroku (zapominając o dających się we znaki kontuzjach) i nawet nieśmiały uśmiech zarysował nam się na twarzach. 

Łowcy okazji

Pomimo późnego, bardzo późnego poranka, miejscowość wydaję się senna. Na ulicach mijamy pojedyncze osoby z dmuchanymi kawałkami pizzy pod pachą – tegorocznym hitem materacowym. Naszą uwagę przykuwa niewielki baner na płocie jednej restauracji – do dowolnej kawy śniadanie za 5 zł. Zaintrygowani i głodni od razu kierujemy swoje kroki do niepozornej knajpki na dowolną kawę ze śniadaniem. W menu promocyjnym do wyboru dwie opcje – domowe bułeczki, świeżo wypiekane z jajkiem sadzonym, boczkiem i rukolą oraz musli z owocami sezonowymi. Wybór pada na świeżo wypiekaną bombę kaloryczną. Po chwili oczekiwania, przesympatyczny kelner podaje nam przepiękne, pachnące i wypełnione masą dobrych rzeczy bułeczki – po dwie standardowych rozmiarów kajzerki na głowę. To był ABSOLUTNY STRZAŁ W 10! Nie dość, że bułeczki są przepyszne i bajecznie tanie, to jeszcze przywracają nam energię i chęć życia (choć nie sposób tu odmówić zbawiennego działania kawie). Po około godzinnym postoju jesteśmy zwarci i gotowi do dalszej drogi. 

Najlepszy deal śniadaniowy!
Fot. K. Preidl


Bajeczne wrzosowiska

Kolejny odcinek to 10 km przez zdecydowanie spokojniejszy i co ważne pełen naturalnych cudów las. Za rzeką Piaśnicą kończy się wszelki ruch samochodowy. Zaczynają się za to leśne ścieżki zdrowia, rowerowe i nordic walking. 

Granica leśnego ruchu samochodowego - Piaśnica
Fot. K. Pawełczyk


Las oczarował nas od pierwszego wejrzenia. Nigdy wcześniej nie podejrzewałam, że te rejony są tak piękne i różnorodne. Po kilku kilometrach trafiamy na bajeczne wrzosowiska, które mimo wczesnej pory już cudownie kwitną, ozdabiając las nieskończonymi odcieniami fioletu. Jest bajkowo. 

Dywany wrzosów przez długie kilometry
Fot. K. Pawełczyk


Niesamowita atmosfera serwowana przez naturę i ochłoda drzew sprawiają, że nogi same idą i to całkiem żwawo! Po drodze mijają nas liczni rowerzyści – młodzi, starsi, najmłodsi, długo- i krótkodystansowcy, wyczynowcy i wycieczkowicze – dla każdego jest miejsce i kawałek wygodnej ścieżki. Jesteśmy jedynymi zdobywcami wybrzeża, którzy do zdobywania kolejnych kilometrów używają własnych nóg, jako środka transportu.

 Niby jadalnia, a jednak galeria sztuki

Do Białogóry wchodzimy dokładnie w porze obiadowej, czego nie omieszkały nam zasygnalizować puste żołądki. Głodna robię się dosłownie po pierwszym kroku na asfalcie w pełnym słońcu. Nagle okazuje się, że dla odmiany ( ;p) panuje dziś niemiłosierny upał, którego do tej pory oszczędził nam cudowny las. Tu, w Białogórze – kolejnym sennym miasteczku, żar słońca wzmaga okrutny asfalt. Niemiły mix uczuć – gorąca i głodu, powoduje, że na obiad kierujemy się do pierwszej napotkanej restauracji. Na szczęście mają w ofercie danie dnia, dostępne na sali gniazdka i szybką obsługę – czyli spełniają nasze „wygórowane” po kilku dniach wędrówki, standardy dobrej miejscówki na obiad. Co ciekawe, ściany tego, bądź co bądź nie najwyższych lotów lokalu, są pokryte ręcznie malowanymi, pięknymi obrazami o tematyce wybrzeża – co mnie, jako początkującego malarza-artystę cieszy prawie tak samo jak wcześniej wymieniane zalety tego miejsca. I gdyby nie obrzydliwie przesłodzony kompot, który zamówiliśmy jako odskocznię od wody, mogłabym nawet uznać, że był to najlepszy obiad wyjazdu. Tymczasem mimo pełnych żołądków i piekielnego upału, trzeba iść dalej… przed nami jeszcze jakieś 9 km, a czas płynie nieubłaganie. Nigdy wcześniej nie pomyślałabym, że taki reżim może sprawiać taką radość, satysfakcję i… odpoczynek. A jednak – ruszamy do Lubiatowa. 
Katarzyna Pawełczyk

wtorek, 20 listopada 2018

Poleje się krew!


Życie na krawędzi

Przez pierwsze dwie godziny poobiedniego marszu jestem wściekała jak osa. Kamil, widząc co się dzieje, próbuje najpierw nieco załagodzić sytuację i okazać troskę, a potem z troską daje mi przestrzeń – dosłownie i w przenośni – na wyciszenie emocji. Pomogło. Po tym czasie zwalniam nieco tempo i dalej idziemy już ramię w ramię. 

Upał daje w kość jak diabli, a my nie mamy na tym odcinku możliwości schowania się do lasu. Brniemy więc krok za krokiem na bardzo wąskim i niestabilnym odcinku plaży. Aż tu nagle na drodze wyrasta nam przeszkoda w postaci rumowiska skalnego z uszkodzonego brzegu – mamy do wyboru spróbować przejść przez morze (przy czym nie wiemy co może nas czekać na dnie w tym miejscu i jak tu jest głęboko) albo wracać się niecały kilometr do poprzedniego wejścia na plażę i próbować szczęścia idąc wzdłuż szosy. Oczywiście o wracaniu nie ma mowy! Wybieramy przeprawę przez Bałtyk. Fale, które na brzegu przyjemnie muskały stopy, teraz powodują walkę z grawitacją i ciężarem plecaka, a ostre kamienie rozsypane na dnie nie ułatwiają zadania. Wchodzimy coraz głębiej. Chłodna woda przynosi ulgę i niepokój. 

Zachwiałam się. Próbuję utrzymać równowagę, a przed oczami mam już spektakularny upadek z plecakiem do wody. Podstępna fala dodatkowo podmywa mi stabilną stopę, już tracę grunt pod nogami i w ostatniej chwili łapie mnie Kamil i ratuje z opresji. Humory wracają na swoje miejsce – śmiejemy się na głos i zmęczenie na chwilę odchodzi na dalszy plan.

- W sumie miałam ochotę się cała zanurzyć. Wzdycham z uśmiechem.
- Nie widzę przeciwwskazań! Tylko zdejmijmy może plecaki…

Bałtycka ulga

Ostatecznie morze przepuszcza nas przez osuwisko po zanurzeniu się do pasa. Jakie to było przyjemne! Kiedy tylko znajdujemy kawałek plaży bez kamiennych atrakcji, od razu ściągamy plecaki i wskakujemy w stroje kąpielowe. To jest chyba najprzyjemniejsza kąpiel w morzu w całym moim życiu! 

Taaaaka radość po wyjściu z wody!


Po wyjściu z wody dajemy sobie chwilkę na przeschnięcie w promieniach popołudniowego słońca. Tymczasem ta chwila zamienia się w prawie godzinną drzemkę! W ramach dobudzenia się i zebrania sił na resztę drogi, sprawdzamy campingi w Karwi. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się, że wcale nie jest kolorowo pod tym względem – kilka domków do wynajęcia i ani słowa o możliwości postawienia namiotu. Ta informacja zmobilizowała nas do dalszej drogi, choć pamiętając sytuację z Chałup, daleko nam do paniki. 

Wszystko płynie

Kolejna przeszkoda staje, choć właściwszym byłoby - płynie nam na drodze już w Karwi. Czeka nas następna przeprawa – tym razem przez rzekę. Nie jest to jednak rwący górski potok ani też głęboka i rozlana delta. Spokojnie sącząca się rzeczka, ewidentnie nadwyrężona upałami i suszą, przepuszcza nas bez najmniejszych protestów czy utrudnień. Ba, w stosunku do rzeki ludzi wylewających się z plaży, jaką będziemy musieli za chwilę pokonać, to w zasadzie żadna przeszkoda. 

Kolejna przeprawa
Fot. K. Pawełczyk


Przejście główną ulicą Karwi jest prawie tak męczące i trudne jak poranne przejście plażą z Lisiego Jaru do Gwiazdy Północy. Kiedy siły opuszczają nas zupełnie, przypominamy sobie o pięknej i praktycznej pamiątce, jaką nabyliśmy dzisiaj z rana w Chłapowie – termicznym ubranku na puszeczki. To jest dobry moment, by wypróbować czy faktycznie działa. Zaraz po zakupach zgrabna puszeczka trafia wprost do ubranka. Idziemy już dłuższy kawałek przez tę ostatnią tak popularną miejscowość turystyczną przed Łebą, ale pola namiotowego jak nie było, tak nie ma. W dodatku zaczyna mi się sączyć katar z nosa i trochę kręci mi się w głowie. Proszę Kamila o chusteczkę. Przytykam ją pod nos, a z niego już się nie sączy, a leje i nie katar, a krew. Całe ręce mam czerwone, w ruch idzie kolejna chusteczka i nawet bluzce i butom się dostało. Jestem trochę oszołomiona, ale rozsądnie zdejmuję plecak i pochylam głowę. Kamil jest przerażony. Wyciąga kolejną chusteczkę, a ja jak mantrę powtarzam sobie, że już dość tych krwawych wybryków. Marzę o tym, by znaleźć już miejsce dzisiejszego noclegu - ten dzień dał mi solidnie w kość. Krwawienie wprawdzie udało się opanować po czwartej chusteczce, ale w głowie zapala się czerwona lampka.

Game is not over!

Prawie na samym końcu Karwi udaje nam się znaleźć pole namiotowe. Szybko rozkładamy dom, ubieramy nieco cieplejsze ciuchy i ruszamy z naszą puszeczką na plażę, na zachód słońca. 

Audycja nie zawiera lokowania produktu ;)
Fot. K.Pawełczyk


- To co? Co jutro będziemy robić? – Pytam nieśmiało, mając odważne pomysły na kolejne dwa dni.
- No możemy zostać tutaj… - Kamil patrzy na mnie pytającym wzrokiem, bo dobrze wie, że wcale nie mam zamiaru zostawać w Karwi na kolejne dni.
- A może byśmy tak… hmm… poszli do Łeby?
- Do Łeby? Ale to jest ponad 50 km! Dasz radę z bolinóżką? Musimy to w dwa dni zrobić…
- Spróbujmy! Od początku o tym nieśmiało myślałam… wiem, że jak się zdecydujemy, to nie będzie odwrotu, ale nie chcę tu zostawać.
- Hmm... challenge accepted!
- No to za kolejny etap! – podnoszę radośnie puszkę w ubranku, odkrywając, że napój w środku jest nadal chłodny. Jesteśmy szczęśliwi i na maksa podekscytowani czekającym nas wyzwaniem! W dwa dni musimy przejść prawie tyle, ile szliśmy ostatnie cztery.
Katarzyna Pawełczyk

wtorek, 30 października 2018

Na dalekiej północy


Kiedy ranne wstają zorze


Budzik jak zwykle dzwoni chwilę po szóstej. I mimo, że jesteśmy na urlopie (tak, mimo reżimu pobudkowo-kilometrowo-pogodowego nasz trekking dalej ma status urlopu) wstajemy na pierwsze dźwięki spokojnej melodii. Camping pogrążony jeszcze we śnie nie wykazuje zbytniego zainteresowania dwojgiem entuzjastycznie zbierających się do wyjścia piechurów. Słońce mimo wczesnej pory operuje już całkiem sprawnie na nieboskłonie – to będzie piekielnie gorący dzień. A my, plany na dziś snujemy ambitne. 

Wczesną pobudkę trzeba jakoś nadrobić po drodze... ;)
Fot. K. Preidl


Na śniadanie, jak zwykle, idziemy do pobliskiej knajpy, gdzie cena bufetu śniadaniowego niemal zwala nas z nóg. Uwaga, uwaga, śniadanie z napojami w opcji „jesz i pijesz ile chcesz” kosztuje 15 zł! I to się nazywa wakacje budżetowe na wypasie ;). Pomni na doświadczenia poprzednich dni, mimo ogromnej pokusy staramy się poskromić apetyt na wszystko, by nie skończyć z przepełnionym żołądkiem i kryzysem trawiennym. I tym razem to się udaje!

Praktyczne pamiątki


Kiedy wychodzimy ze śniadaniowego królestwa, kramy z wakacyjnymi gadżetami „made in China” stoją już rozłożone i gotowe na pochłanianie gotówki od bezradnych rodziców, których pociechy zostały zawładnięte chęcią posiadania dmuchanego rekina, orki, krokodyla, czy najmodniejszego w tym sezonie flaminga – a najlepiej wszystkiego na raz. Magnetyzm kramów dopadł i nas. Kiedy szalenie zadowoleni z obojętności, z jaką udało nam się przejść przez prawie wszystkie straganiki, wychodzimy na ostatnią prostą, nagle mój radar na wszystko co żeglarskie wykrył termiczne wdzianka na butelki i puszki z - a jakże by inaczej – kołem sterowym i paskami. Oczy zaświeciły mi się błyskawicznie i wszechwładna chęć posiadania tego cacka wypełniła moje serce po brzegi. Wdech i wydech. Czy to jest mi niezbędne do życia? Kamil widząc wewnętrzną walkę jaka się rozgrywała w mojej głowie, szybko interweniuje:

- Bierzemy! Na wieczór będzie jak znalazł!

I tym oto sposobem zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami pamiątki znad morza. Ale za to jakiej praktycznej (o czym przekonamy się już wieczorem) ;)

 Górskie wędrówki brzegiem morza


Na plażę schodzimy Wąwozem Chłapowskim, którego roślinność, wąskie ścieżki, przyjemny chłód i jakaś niezwykła atmosfera urzekają nas od samego początku. By móc zostać tu chwilę dłużej, właśnie to miejsce wybieramy na nagranie codziennej zajawki. W oddali słychać już głosy schodzących z miasteczka turystów – plażowiczów. Ci najbardziej zdeterminowani zrywają się skoro świt, by zająć najlepszą miejscówkę z jak najwygodniejszym dostępem do morza.

Pan Pączek w wyścigu o najlepszą miejscówkę plażową.
Fot. K. Pawełczyk


Dzisiejszego poranka idzie się niezwykle wygodnie, więc w mgnieniu oka dochodzimy do nowego, solidnego falochronu na Rozewiu, gdzie robimy sobie małą przerwę na drugie śniadanie i zaopatrzenie stóp w obuwie – nasz kolejny cel znajduje się bowiem kilkadziesiąt metrów ponad nami. Do latarni morskiej prowadzą strome schody wkomponowane w klif, które w żadnym wypadku nie zdradzają, że były kiedyś budowane zgodnie z myślą inżynierską. Podejście na górę, to w tym wypadku prawdziwa wspinaczka. Co ciekawe, mimo kilkudziesięciu kilometrów jakie już mamy w nogach, na szczycie łapie nas delikatna zadyszka. Konsternację, jaka pojawiła się na naszych twarzach zagłuszamy kilkoma soczystymi komentarzami na temat niemiłosiernego upału, w jakim przyszło nam się mierzyć z tym trudnym szlakiem.  
 
Taka oto autostrada jest na Rozewiu.

Szlak pełen wspomnień


Latarnia prezentuje się nieco inaczej niż moich mglistych wspomnieniach z odległego o całą przepaść dzieciństwa i niezapomnianych kolonii w Jastrzębiej Górze. Wtedy Rozewie było punktem obowiązkowym, skrupulatnie realizowanym rok po roku. Cały plecakowy dobytek zostawiamy u miłego portiera na dole i zaczynamy kolejną wspinaczkę – tym razem schodami budowanymi zgodnie ze sztuką inżynierską. 

Latarnia Morska w Rozewiu
Fot. K. Pawełczyk


Widoki robią piorunujące wrażenie! Przejrzystość powietrza jest idealna – dokładnie widać sam koniec Helu – początek naszej wędrówki. Latarniana perspektywa i myśl, że przeszliśmy to wszystko na własnych nogach potęguje uczucie dumy, radości i motywacji do dalszej drogi. Jestem nieco oszołomiona tym widokiem. Powolutku dociera do mnie, że naprawdę zrealizowałam to marzenie, które kiełkowało nieśmiało gdzieś z tyłu głowy już od czasów wspomnianych kolonii. Warto było tu wejść. 

Upał rozbudza kreaywność!
Fot. K. Pawełczyk


Krótka przerwa w latarni szybko dobiega końca i obieramy kurs na Lisi Jar – kolejne miejsce dobrze mi znane z czasów wczesnej podstawówki i równie mgliście zapamiętane, co Rozewie. Przepiękna dolina otula nas przyjemnym chłodem i dostarcza genialnych wrażeń o charakterze naukowym – działalność lodowcową można z niej odczytywać jak z otwartej księgi. Żaden geolog-amator-pasjonata taki jak ja nie będzie zawiedziony. 

Lisi Jar
Fot. K. Pawełczyk


Rozczarowanie i to w pełnym tego słowa znaczeniu spotyka nas dopiero u wylotu Jaru na plażę. Oto morze turystów okupuje niemal każdy centymetr kwadratowy plaży rozłożonymi zasiekami z parawanów i warowniami zawadiacko budowanymi z piasku, których naruszenie grozi wielkim gniewem nie tylko małych architektów, ale i ich rodziców gotowych do ataku w każdej chwili. Staramy się wybrać strategicznie najlepszą drogę do brzegu morza, który również nie gwarantuje spokojnego przejścia, ale przynajmniej daje przyjemną ochłodę stopom w ten piekielnie upalny dzień. 



Czasami trzeba nabrać dystansu i popatrzeć na to wszystko z góry ;)
Fot. K. Pawełczyk


Zdaje się, że właśnie przemierzamy najtrudniejsze trzy kilometry całej trasy. Godzina jaką spędzamy na brodzeniu między plażowiczami i parawanami w pełnym słońcu daje nam mocno w kość. Kiedy docieramy do Gwiazdy Północy nie mamy siły już absolutnie na nic. Niemalże losowo wybieramy lokal na obiad i opadamy na krzesła tocząc wewnętrzną walkę o zdobycie się na wysiłek otwarcia menu.


Gwiazdy Północy

 Obiad podziałał dobijająco. Duża porcja włączyła w całym organizmie tryb trawienia i nie było mowy o wykrzesaniu z siebie choćby krzty energii. Żeby przypadkiem nie było za łatwo, zgubiliśmy się w uliczkach i lesie Jastrzębiej Góry, chcąc uniknąć marszu w słońcu i tłumie ludzi. Ten incydent nabił nam kolejne trzy kilometry na liczniku, a chyba nie muszę mówić, że tego dnia każdy dodatkowy metr był ogromnym wysiłkiem, co zresztą miało swoje konsekwencje zdrowotne wieczorem...

Katarzyna Pawełczyk

czwartek, 11 października 2018

Ku klifom północy


Szczęśliwi, nieco zmęczeni i zaopatrzeni w maleńką buteleczkę białego wina, dla uczczenia tak zacnego momentu, ruszamy w kierunku plaży we Władysławowie – tej po zachodniej stronie portu. 

Polskie Los Gigantes - cudowne klify
Fot. K. Pawełczyk


Hel rozpieścił nas pustymi plażami, ciszą i majestatycznym spokojem Bałtyku, tymczasem rzeczywistość zachodniej strony mocy (choć właściwszym byłoby użycie słowa „niemocy”) wjechała w nas niczym rozpędzone Pendolino – dzikimi tłumami i gęstością rozłożenia parawanów znacznie przewyższającą pojemność przeciętnej plaży. Jedynym plusem tego odcinka jest prawie dwukilometrowy, drewniany deptak wzdłuż wydm. Niestety przejście tą wygodną drogą wymaga umiejętności niemal kaskaderskich – co rusz wyskakuje ktoś z naręczem piwa w plastikowych i zbyt miękkich kubkach lub rozradowane kolejną porcją lodów dziecko, zupełnie nie patrzące w kierunku poruszania się.

Tłumy nieco się przerzedzają
Fot. K. Pawełczyk


Wraz z końcem bajecznie utwardzonej autostrady plażowej zaczynają przerzedzać się tłumy i plaża wraca do swojego właściwego kształtu. Niezauważenie – być może przez walkę o przetrwanie na deptaku, z wydm wyrosły majestatyczne klify – polskie Los Gigantes! Miejsce wydaje się być odpowiednie na świętowanie naszego małego, prywatnego zwycięstwa nad siedzącym trybem życia, bolinóżkami i ogólnym niechciejstwem. 

Leżing, plażing, celebrating
Fot. K. Pawełczyk


Otwieramy jeszcze chłodną buteleczkę i wznosimy toast za cudowną przygodę, obserwując nieśmiało chowające się za klifem słońce. Niby nic, a jednak to właśnie takie chwile są absolutnie bezcenne. Z tej pięknej sielanki wyrywa nas podchwytliwy chłód, który natychmiast skorzystał z okazji i wkradł się niepostrzeżenie za zachodzącym słońcem. 

Autentycznie dobrze smakowało w upalne popołudnie!
Fot. K. Pawełczyk


Gdzieś nad nami jest camping, ale strome i niewzbudzające zaufania schody nie motywują do szybkiego wejścia na górę i rozłożenia naszego przenośnego domu. Schód za schodkiem pniemy się do góry napędzani marzeniami o kolacji, gofrach i dobrym piwie, które skądinąd dziś należy nam się jak nigdy. Szczęśliwy traf pokierował nas na schody wiodące od razu do naszego docelowego campingu – czy może być lepiej?
Katarzyna Pawełczyk