wtorek, 23 lutego 2016

Bye, bye Malaga!



Wbrew obawom, do portu kończącego naszą przygodę będziemy wchodzić przed zachodem słońca w nadspodziewanie dobrych humorach. Wprawdzie w locji przestrzegają przed, lekko mówiąc, niegościnnością tutejszych władz portowych, ale któż by się tym przejmował, skoro po tak ciężkich przeprawach udało nam się dotrzeć na czas do Malagi – przecież już nic złego się stać nie może. Na wyznaczonym kanale wywołujemy upragnioną marinę. Cisza przeplata się z hiszpańskimi zaklęciami. Na próbę porozumienia się w języku angielskim, nasi potencjalni gospodarze reagują stwierdzeniem „no English” i najprawdopodobniej wyłączeniem radiostacji. Postanawiamy się jednak nie zrażać tą barierą komunikacyjną. Wpływamy do kanału portowego, rozglądając się za miejscami nadającymi się do zaparkowania. 
Przemysłowe oblicze Malagi
P. Maindok

Wreszcie jest! Miejska marina, ukryta na końcu długiego kanału, pachnącego ze wszech miar przemysłem, promami pasażerskimi i surowością. Z trudem udaje nam się znaleźć wolne miejsca przy jachtowym nabrzeżu. Po zgrabnym wciśnięciu się pomiędzy dwie, drogo wyglądające jednostki, zauważam brak jednego z muringów. To nic – myślę – jakoś sobie poradzimy.
- Cumy na ląd!
Załoga uwija się przy ostatnich manewrach nadzwyczaj energicznie. Wychodzę na keję. Rozmawiam z Dorotą. Za plecami słyszę ciche przekleństwa i głośne narzekanie – nasz jedyny muring jest kompletnie obrośnięty glonami, muszlami i innym morskim bogactwem dennym, które zdecydowanie utrudnia jego wybranie. Cała procedura rozciąga się grubo ponad standardowy czas cumowania i gdyby nie zmęczenie, lądowa radość i ulga, że udało nam się wreszcie dopłynąć, pewnie zaczęłabym poganiać kochaną załogę w stylu iście kapitańskim. Zamiast przybierać jednak surową postawę, po chwili pękam ze śmiechu – z każdym centymetrem liny, rośnie też ilość skarbów kurczowo się jej trzymających,  ktoś rzuca z kokpitu, że dziś na kolację zaserwuje mule a’la muring, a mina Piotrka łączy w sobie obrzydzenie, rozbawienie i wysiłek, co daje naprawdę niesamowitą mieszankę. Nagle Andrzej i Piotrem zaczynają się aż krztusić ze śmiechu – biegnę na dziób i po chwili sama zanoszę się aż do łez. Jak się okazało, to nie muring a stara cuma, której koniec chłopaki właśnie wyciągnęli na pokład!
- Cumy rzuć!
Wypływamy z naszego miejsca, z którym tak długo się szarpaliśmy. W kokpicie unosi się zapach rodem z porciku rybackiego o świcie. Na szczęście jest jeszcze jedno wolne miejsce, tuż obok Doroty. Tym razem cały manewr kończy się błyskawicznie i pada długo wyczekiwane, sakramentalne „tak stoimy!”.

Lądowe selfie!
P. Maindok
Załogi rozpierzchły się na oględziny najbliższej portowej okolicy. My zaś z Dorotą udałyśmy się na swoje łódki na wytęskniony prysznic. Nie zdążyłam się jeszcze dobrze rozebrać, gdy hiszpańska inkwizycja, głosem nie znoszącym sprzeciwu, kazała wyjść na pokład w trybie pilnym. Szybko zarzuciłam na ramiona bluzę i wyskoczyłam jak oparzona na keję. Portowa policja stanowczo i bezwzględnie, a jakże, po hiszpańsku coś próbuje nam zaciekle tłumaczyć. Bez większych nadziei, próbujemy przejść na język powszechnie uznany za międzynarodowy. O dziwo udaje się Hiszpanom wrzucić co dziesiąte słowo w swej przemowie po angielsku. Nagle świat zaczyna nam wirować przed oczami – komunikat stał się jasny – nie możemy pozostać w porcie. Bezceremonialnie i bez emocji wyrzucają nas z bezpiecznego azylu i każą wyjść w morze. Wszelkie błagania, tłumaczenia i apele na nic się nie zdają. Niemniej w przypływie litości policjanci postanawiają nam pomóc i zawieźć nas na rozmowę do prywatnego jachtklubu, gdzie być może będą dla nas miejsca. W tym czasie na kei pojawiają się nasze załogi. Ich miny, kiedy panie kapitan bez słowa są zabierane radiowozem na sygnale w nieznanym kierunku, można zakwalifikować do kategorii „bezcennych”.
Wizyta w jachtklubie nie przyniosła niestety rezultatu – tu również zatrzymać się nie możemy. Na szczęście rozmawiamy z dziewczyną, która mówi biegle po angielsku i w ramach żeglarskiej przysługi dzwoni do portu oddalonego o jakieś 6 mil z zapytaniem czy tam możemy się udać. Przez chwilę serca podchodzą nam do gardeł, bo jeśli tam również zabraknie dla nas miejsca, to… nie mamy gdzie się podziać. W praktyce oznaczałoby to konieczność wyjścia w morze i tułania się nie wiadomo gdzie, licząc na boską ingerencję, bo w promieniu kilkunastu mil nie było już żadnej mariny.
 Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz