sobota, 6 lutego 2016

Nie dany nam ląd...



Ibizę żegnamy w pięknym słońcu i o dziwo z wyraźnie wyczuwalnym wiatrem we włosach. Promy kursujące między Ibizą a Formenterą wprawiają nas  w lekkie zakłopotanie – ruch jak na autostradzie, w jedną i drugą stronę. Żagle idą w górę, spora część ciuchów w dół, a uśmiechy i radość wypełniają pokłady czterech jachtów po brzegi. W pełnej błogości i z satysfakcją wynikającą z wyjścia z portu analizuje leniwie prognozy pogody.
Na pokładzie pełna błogość!
K. Pawełczyk

 Dzisiejsza noc zapowiada się wietrznie. Oczywiście wiatr wieje od dziobu i to ma się nie zmienić już do końca rejsu. Z tyłu głowy pojawia się chochlik podrzucający czarne myśli i piętrzące się obawy. Niemniej postanawiam skupić się na chwili obecnej i czerpać z niej garściami słońce, piękne widoki i dobry humor. 
Andrzej jeszcze nie wiem jak długo będzie musiał stać za sterem...
P. Maindok

Do wieczora płyniemy w zasięgu wzroku, wiatr przybiera na sile i pojawiają się pierwsze objawy choroby morskiej wśród dzielnych żeglarskich nowicjuszy. Potem kilka zwrotów i zapadające ciemności rozdzielają nasze jachty na kolejne cztery dni. Do północy utrzymuje kontakt radiowy z Bieganem i Dorotą. Słyszę, że Papa ma jakieś problemy z fokiem. Próbujemy dopytać co się stało, ale Krzysiek nie odpowiada, zajęty naprawą usterki. Uczucie niepokoju we mnie wzrasta wprost proporcjonalnie do utraty kontaktu z kolejnymi załogami, coraz bardziej kotłującego się morza i silniejszego wiatru. To będzie długa noc. 

Ostatnie chwile w zasięgu wzroku
P. Maindok
Jedni załoganci zgłaszają, że nie dadzą rady wyjść na wachtę, innych odsyłam sama. Do północy zostaję z Andrzejem sama na pokładzie. W głowie niewyraźnie przebija się myśl o refowaniu, a zgodnie ze stara dobrą zasadą – pierwszy zamysł refowania jest ostatnim właściwym momentem aby to zrobić. Z pod pokładu wynurza się nieco jeszcze zaspany Piotrek, którego skutecznie rozbudzam tłumaczeniem manewru jaki za chwilę nastąpi. Z wielkim zapałem i niesamowitą precyzją chłopaki wykonują powierzone im zadania. Genua nieco zwinięta, a na grocie pierwszy ref. Niestety wiatr rozwiewał się w takim tempie, że za chwilę wszystkie czynności miały zostały powtórzone. Korba pracuje na najwyższych obrotach, na twarzy Andrzeja rysuje się wyraźny wysiłek ale mimo wszelkich niedogodności nie przestaje wybierać. Wtedy słyszymy trzask – poszło o jeden obrót korbą za dużo. Straciliśmy drugi ref. Nie tracąc czasu rzucam komendę do założenia trzeciego refu. Tym razem już ostrożniej i uważniej wybierane są wszelkie liny, niemniej tempo nadal pozostaje zadowalające. Mimo pozostawienia maleńkich skrawków obu żagli idziemy ponad 7 węzłów – niezły wynik jak na dotychczasowe osiągnięcia. Stojąc za kołem sterowym na chwilę zapominam o wszystkich obawach i czuje, dziką wręcz radość ze ścigania się z falami i orania wściekłych wodnych przestworzy. Takie emocje i wysoki poziom adrenaliny serwuje tylko morze! Kocham te momenty, nawet jeśli doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że z rejsu wrócę wykończona.
Andrzej odmeldowuje się do koi, a Piotrek przejmuje ster. Siedzę z nim chwilę na pokładzie, opowiadam o swoich żeglarskich przygodach i kątem oka trzymam kurczowo nikłe światełko masztu Doroty. Zdrowy rozsądek podpowiada mi, że i tak ich za chwilę zgubimy i do Malagi trzeba będzie płynąć samotnie. Niemniej świadomość, że ktoś oprócz nas też zmaga się z żywiołem, daje koszmarnie złudne poczucie bezpieczeństwa, morskiej wspólnoty i solidarności. Widząc, że Piotrek mimo debiutu w takich warunkach radzi sobie doskonale, schodzę pod pokład raz jeszcze przeanalizować prognozy. Wygląda na to, że za chwilę wpłyniemy w obszar znacznie lżejszego wiatru. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dosłownie chwilę po wszelkich analizach, czuje, że jacht idzie spokojniej. Wybiegam na pokład, żeby sprawdzić czy to aby na pewno nie własny umysł płata figle i blokuje odczucia w wyniku autoperswazji. Wszystko wskazuje, że jednak z głową u mnie w porządku, a wiatr rzeczywiście osłabł. Z odczuciem pełnej ulgi, zostaje z Piotrkiem na pokładzie, umilając mu wachtę rozmową. Osobiście kiepsko wspominam jak nieraz musiałam zostawać na pokładzie sama, nie mając do kogo gęby otworzyć.
Czwarta nad ranem – zmiana sterników. Znów wychodzi Andrzej, mimo że nie jego kolej wypada. Jestem niezwykle dumna z załogi, która potrafi się wspierać w trudnych momentach i wziąć odpowiedzialność za siebie nawzajem. Z drugiej strony zastanawiam się jak długo jeszcze wytrzymają, bo martwa, paskudna fala – smutne wspomnienie nocnego wiatru, nie wygląda jakby chciała się na dniach uspokoić…
Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz