niedziela, 14 sierpnia 2016

Morze Północne melduje się w koi



Niedziela wita nas ostrym słońcem i zupełnie nie norweską pogodą. Sporo pracy przed nami zanim wypłyniemy we właściwym kierunku – od sprawdzenia instalacji do testów łódki na morzu. Dziś okaże się jak nasze maleństwo radzi sobie z żywiołem. Staszek – nasz jachtowy mechanik, przed którym silniki nie mają żadnych tajemnic, krząta się między akumulatorami a wnętrznościami diesla, miotając pod nosem przekleństwa na dość oryginalne rozwiązania zastosowane na tej jednostce. Jasiek biega po pokładzie z taśmą „izolką” i z inżynierską precyzją poprawia wszystkie te elementy, które da się poprawić. Tak, jest ich całkiem sporo. Alex z kolei studiuje trasę rejsu grzebiąc to w nawigacji na laptopie, to w klasycznych, papierowych mapach. A ja? A ja upycham zaopatrzenie w nieskończonych zakamarkach jaskółek i bakist, planując posiłki na kolejne tygodnie, zgodnie z zasadą, że rutyna (zwłaszcza w posiłkach na morzu!) zabija. Zadanie jest dość karkołomne, bo o ile zrobienie urozmaiconego kambuza na tydzień nie stanowi najmniejszego wyzwania, o tyle cztery tygodnie są już porządnym testem kreatywności.
Jasiek i jego niezawodna "izolka"!
K. Pawełczyk
Wreszcie po obiedzie każdy melduje pełną gotowość do pierwszego zmierzenia się z klasyczną s/y Linnea za główkami portu. Warunki ku temu zapowiadają się idealne – umiarkowany wiatr z południa pozwoli pohalsować się nieco w Oslofjordzie,  poddając próbie możliwości drewnianej łódki. Pełne słońce nie zachęca do wbicia się w ciepłe sztormiaki, to też pierwsze dziesięć minut pozostajemy w bluzach i spodenkach. Podstępna fala jednak szybko rozbryzguje w kokpicie argumenty przemawiające za wygrzebaniem odpowiednich, wodoodpornych ubrań. Wiatr się wzmaga – wieje prosto w dziób, więc mimo wysokich obrotów silnika idziemy raptem trzy węzły, czekając na otwarte morze jak na zbawienie. Tuż obok szlaku żeglownego czają się bezlitosne, groźne skały i mielizny, czekając na najmniejszy błąd nawigatora lub sternika. Alex w pełnym skupieniu przeprowadza nas przez ten morski tor przeszkód. W końcu udaje się wypłynąć na morze – żagle wydają się być gotowe do pracy jak nigdy, nie możemy się doczekać ich postawienia! Jasiek w mgnieniu oka skacze do masztu i przygotowuje fał grota do sprawnego wybierania. Mimowolny uśmiech przejmuje kontrolę nad moją twarzą. Znowu jestem we właściwym miejscu i czasie.
Czujny kapitan na właściwym miejscu
J. Chudzik
 Staruszka zaskakująco dobrze radzi sobie w bejdewindzie. Ster chodzi ciężko, ale dzięki temu kurs można utrzymywać bez większego wysiłku. Tuż po zwrocie komplementy pod adresem nautyczności łódki lecą niczym spienione Morze Północne do naszego kokpitu. Staszek zostaje prezesem, witając się z Neptunem przez burtę dopiero co spożytym obiadem. Robi to jednak na tyle cicho i niepostrzeżenie, że gdyby nie spojrzenie na kolegę w tym „dobrym” momencie, nawet nie byłabym świadoma jego problemów z chorobą morską. Tymczasem na dziobie odbywa się mały dramat, który pojutrze stanie się preludium do wielkiej tragedii. Okazuje się, że zupełnie przecieka nam forluk i fragmenty burt, zrzucając solidne porcje wody na moją i Staszkową koję, ubrania i śpiwory, wkradając się podstępem również do jaskółek . Po dwóch godzinach obrywania falami, woda spływa również po nawigacyjnej, w kambuzie i do jaskółek Jaśka i Alexa w mesie. Oznacza to ni mniej ni więcej, że poniedziałek będzie dniem ogólno jachtowych napraw, uszczelniania i grubszych przygotowań.
Sporo roboty wciąż przed nami...
J. Chudzik
 W powietrzu znowu pojawiają się mieszane uczucia i gęsta atmosfera szaleństwa, na które się porywamy. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że stan techniczny i wyposażenie łódki pozostawia wiele do życzenia, a żegluga na otwartym morzu może okazać się aktem, lekko mówiąc, braku rozsądku. Kiedy jednak ktoś proponuje ci spełnienie marzeń, nie pytasz o cenę, balansując na cienkiej linii oddzielającej odwagę od głupoty, zupełnie nie przyjmując do wiadomości, że cena ta może okazać się za wysoka.
Po powrocie do mariny Staszek miota przekleństwami na szczeliny w kadłubie, biegając między keją a dziobem z mokrymi rzeczami. Jaśkowi i Alexowi też miny rzedną, kiedy okazuje się, że również z ich rzeczy można wyciskać słoną wodę. Tylko ja przed wypadem testowym zapakowałam szczelnie swój dobytek w worki na śmieci, pozostając teraz jedynie z mokrym materacem. Norweskie słońce łaskawie dopieszcza cały nasz cygański tabor wodny, wyciągając na tyle dużo wilgoci, że wieczorem każdy może położyć się w swojej koi nie ryzykując zamoczenia śpiwora. Chociaż tyle.
Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz