środa, 18 listopada 2015

Raz, dwa, trzy – z reniferem bawisz się Ty!



Ostatnie trzy dni w Longyearbyen spędzamy na długich saperach, buszowaniu po sklepach i niezbędnych naprawach jachtu. Wieczorami natomiast próbujemy kolejnych specjałów tutejszej kuchni. Najsłynniejsza knajpa na wyspie znajduje się ok. 1,5 kilometra od centrum miasteczka i trzeba robić rezerwacje zarówno do bistro jak i restauracji. Zamawiamy więc stolik zarówno do jednego jak i drugiego. Po drodze na jacht zauważamy renifera – ot, taki normalny widok w centrum miasta. Niewzruszenie skubie trawę okazując nam najwyższe  lekceważenie, a my stoimy jak wmurowani. Na szczęście w porę zdążyliśmy wyciągnąć aparaty i strzelić serię zdjęć renifera na tle kościoła.
Lunch w centrum
K. Pawełczyk

- Pewnie się jutro spotkamy w knajpie – rzuca ktoś mimochodem do zwierzaka i ruszamy dalej.
W pierwszej kolejności idziemy na kolację do bistro, na którą zapraszamy również Jurka Kosza i jego deck handa, czyli Karolinę. Idziemy z Martą na nogach. Na miejscu jesteśmy zdecydowanie szybciej niż się spodziewałyśmy, ale część załogi już była w środku. Po chwili dojeżdża reszta taksówką i zasiadamy do kolacji. Wszyscy prócz Andrzeja zamawiają gulasz z renifera, który bardzo poleca kelner. Jurek opowiada o swoich rejsach, o Hornie, o Arktyce i Antarktydzie, o stacjach badawczych. Wszyscy słuchamy totalnie pochłonięci jego doświadczeniami. Oto jemy kolację z legendą polskiego żeglarstwa, człowiekiem który na morzy zęby zjadł, a w dodatku jest niesamowicie skromny i sympatyczny. Gulasz wprawdzie nie zrobił piorunującego wrażenia, ale zawsze warto było spróbować.
Następnego dnia idziemy do restauracji. Lekki niepokój wzbudzają w nas panowie w garniturach i panie w sukienkach. Trzeba przyznać, że nie wyglądamy zbyt wyjściowo w brudnych butach, spodniach trekkingowych i polarach. Kelner uprzejmym gestem zaprasza nas do stołu i zadaje pytanie, które zaniepokoiło damską część załogi:
- Zechcą Państwo zacząć od szampana?
Zastanawiamy się z dziewczynami czy będzie nas stać na tą kolację.
- Dziś mamy menu pięciodaniowe. Przed podaniem każdego danie będę opowiadał o składnikach i sposobie przygotowania. Oto karta win.
Karta win była grubości małej książki i zapisana drobnym drukiem. Wszystko to tworzyło atmosferę zdecydowanie przekraczającą możliwości mojego konta. Marcin prosi o menu. Trzy pierwsze dania składają się z ryb i śledzi, potem stek z renifera i na koniec coś z jabłkami. Cena – 750 koron + wina, które zamówić wypada. Decydujemy się z Martą i Anią na ucieczkę do bistro. Uprzejmie informujemy kelnera, że menu nam nie odpowiada i pytamy o możliwość przeniesienia się do Sali obok. Mamy sporo szczęścia, bo w bistro zostały dokładnie trzy wolne miejsca! Męska część załogi postanawia pławić się w luksusach.
Zamawiamy trzy burgery i trzy piwa, po czym śmiejemy się z zamiany ról jaka właśnie się dokonała – kobietki poszły na kawał mięcha popity wywarem z chmieli, panowie natomiast zostali z kilkoma zestawami sztucy, menu degustacyjnym, dobrym winem i skaczącym wokół nich kelnerem.
Burger jest wyśmienity! W dodatku najadamy się nim do granic możliwości i nie tracimy całego majątku na kolację. Zaglądamy jeszcze na chwilę do chłopaków, którzy szybko zdają nam relacje ze swojego wieczoru: jedzenie wyśmienite, ale musieli go z lupą szukać na talerzu, wybór sztucy nie zawsze okazywał się trafny, więc kelner musiał nieco pomagać i po którymś razie śmiał się już razem z nimi. Trafiłyśmy na steka z renifera, którego dał nam spróbować Marcin. Pierwsze wrażenie całkiem niezłe, ale po kilkukrotnym przeżuciu nabierał smaku wątróbki, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w słuszności wyboru burgera z krówki.
Panowie po przyjściu na jacht opowiadają nam o rarytasach jakie im zaserwowano, jednocześnie robiąc tosty i prześcigając się w ilości zjedzonych. Wykwintne kolacje mają to do siebie, że człowiek raczej nie poje – ale przecież nie o napełnienie brzucha w tym wszystkim chodzi… ;) 

Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz