czwartek, 12 listopada 2015

Arktyczny sztorm



Wreszcie nie wieje nam w dziób, za to fala coraz bardziej daje się we znaki. Na szczęście do Barentsburga (rosyjskiego górniczego miasteczka) droga niedaleka. Schodzę z wachty i z moich obliczeń wynika, że załapiemy się jeszcze na jakieś dwie godzinki kolejnej wachty, więc czym prędzej wskakuje do koi i próbuje zasnąć, co okazuje się nie lada wyzwaniem. Góra, dół i na boki. Próbuje zaprzeć się nogami, próbuje leżeć w poprzek koi, próbuje zakopać się między plecakami – wszystko na nic. Łódka rzuca mną dokładnie tak jak chce, a ja nie mam prawa głosu w tej zabawie. Skoro ze snu nici, postanawiam przynajmniej książkę poczytać, co idzie mi znacznie lepiej. Marcin proponuje małą, liofilizowaną ucztę. Losujemy kurczaka w curry, który notabene chodził za mną od kilku dni.  Dzielny kapitan podejmuje się urzędowania w kuchni i walki z latającymi garnkami i sabotującymi przyprawami. Po chwili w jachcie rozchodzi się zapach ciepłego posiłku, na co nie wszyscy w obecnych warunkach reagują entuzjastycznie. Znajduje się jednak kilkoro śmiałków chętnych na porcję żółtej paćki, umownie nazwanej kurczakiem. Pierwsze dwie łyżki smakują całkiem nieźle, ale każda kolejna wchodzi coraz gorzej. Oddaje dobrowolnie swoją miskę Miśkowi i szukam pieczywa chrupkiego bądź czegoś, co będzie w stanie zabić smak tej brei. W międzyczasie kapitan przygotował porcję liokurczaka Marcinowi, który lada moment zaczyna wachtę, a jego żołądek próbuje na ten temat dyskutować. Parująca miseczka tylko go rozdrażniła i zdopingowała do błyskawicznego przejęcia władzy w kokpicie. Wprawdzie udało się nie składać hołdu Neptunowi w postaci przetrawionej kolacji, ale gama kolorów jaka pojawiła się na twarzy Marcina zaczynała się przy zieleniach, a kończyła na trupiej bieli. Kapitan postanawia natomiast nagrać kilka ujęć z tej nierównej walki, więc uzbrojony w GoPro idzie na dziób, który tańczy w górę i dół jak oszalały. Misiek z niepokojem ogląda poczynania Marcina (kpt): „oszalał, jak nic oszalał!” i po chwili dodaje:”Ty masz żonę i dziecko wariacie!”. Natomiast sam zainteresowany po powrocie do mesy wyglądał na bardzo szczęśliwego i zupełnie zrelaksowanego, po czym zaprezentował owoce wycieczki na dziób.
Po seansie uciekam do koi, ale nie jest to trafny wybór – z każdą chwilą wzrasta we mnie poziom irytacji, spowodowany brakiem snu. Do wachty nie zasnęłam nawet na chwilę. W mesie wciągam na siebie kolejne warstwy ciuchów, a Darek wychodzi na zewnątrz przejąć stery. Coraz mocniej się rozwiewa, mimo że wiatr osiągnął już siłę sztormu. Kapitan postanawia rozwinąć trochę genuy, żeby przynajmniej aż tak nie rzucało. Wychodzimy więc z Krzysztofem na pokład i pomagamy w niełatwym manewrze. Zostajemy na pokładzie w razie „w” i solidarnie obrywamy każdym „dziadem” (falą, która znienacka uderza w sternika i ludzi znajdujących się w kokpicie). Po pół godzinie przestajemy rozmawiać oszczędzając każdą cenną kalorie. Zimno jest przeszywające, wiatr nie ustępuje, a do tego zaczyna padać deszcz. Milczenie przerywa huk. Wszyscy podrywamy się i próbujemy zlokalizować źródło złowieszczego dźwięku – to wiatrak. Wieje tak mocno, że nawet taki sprzęt nie wytrzymuje! Mamy szczęście, że dosłownie chwilę wcześniej zrobiliśmy zwrot – gdyby nie to, rozpędzony wirnik odciąłby głowę mnie albo Krzyśkowi! Emocje na chwilę rozgrzewają zmarznięte ciała.
- Wiatrak się urwał – krzyczymy do mesy, ale Marcina (kpt) niespecjalnie zaabsorbował ten fakt.  Z drugiej strony i tak już nie było co z tym fantem zrobić, poza dziękowaniem Opatrzności, że straty są tylko w sprzęcie, a nie ludziach. Skrawek genuy, na którym płyniemy powoduje już tak duży przechył, że jedyne co można zrobić, to próbować go zwinąć i męczyć się dalej na silniku. Zwijanie jednak przysparza nie lada problemów. Marcin z Krzyśkiem we dwoje walczą z fałem rolera, a ja pilnuje żeby przypadkiem szot nie próbował gdzieś wywędrować. Darek z trudem próbuje iść pod wiatr, ale Neptun co rusz wysyła jakąś złośliwa falę, która odrzuca dziób, na co łódka od razu odpada. Udaje się dopiero po kilku próbach. Ręce mamy przemoczone i niemal całkowicie zdrętwiałe. Wymieniam kolejne rękawiczki – są gumowe i ocieplane, ale nie są w stanie rozgrzać moich rąk. Do Barentsburga zostały ze dwie mile. Niestety miasteczko znajduje się na zawietrznym brzegu i pojawia się pytanie czy w ogóle będziemy w stanie tu zacumować. Mimo 2000 obrotów praktycznie stoimy w miejscu – zapowiadają się najdłuższe 2 mile tego rejsu. Darek prosi bym go zmieniła i schodzi do mesy. Siadam za sterem i woda niemiłosiernie siecze mnie w oczy mimo okularów. Raz wlewa się większym strumieniem Morze Grenlandzkie, raz wściekle zacinający deszcz. Krzysiek też ucieka pod pokład – zostaje sama. Prawie nic nie widzę, skóra twarzy piecze niemiłosiernie, a w palcach powoli tracę czucie. Po wejściu do fiordu zamiast oczekiwanego spokoju, dostaje jeszcze mocniejszy wiatr, który być może nie przeszkadzałby tak bardzo bez tego cholernego deszczu. Jest zimno i to bardzo. Marzę o tym, by być już na lądzie albo chociaż odzyskać krążenie w dłoniach. Pod koniec wachty przychodzi mnie zmienić Marcin (kpt) i sugeruje zejście pod pokład, z którego natychmiast korzystam. Dopadam wylot ciepłego powietrza i od razu przykładam sine dłonie. W pełnym sztormiaku krząta się już Andrzej, który gdy tylko zobaczył jak wyglądają chłopaki, a potem jak ja próbuje ogrzać przemarznięte ręce, postanowił nam pomóc i wejść prawie godzinę wcześniej na wachtę. Jestem mu niezmiernie wdzięczna. Siedzę tak przy ogrzewaniu jeszcze przez godzinę, potem zjadam bez apetytu kanapkę i kładę się spać. Mimo, że pogoda nie ustępuje, zasypiam w zasadzie od razu, poddając się bezwładnie wszystkim harcom jachtu. W międzyczasie następuje zmiana planów – w Bartensburgu nie zacumujemy, wracamy do Longyear, co wszyscy przyjmują z nieskrywaną radością. 

Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz