poniedziałek, 9 listopada 2015

Naukowcy, bieługi i renifery



Do Calypso dopływamy wieczorem. W zatoce oprócz nas kotwiczy również Jurek Kosz i jego S/Y Eltanin. Zgłaszamy na radiu swoje przybycie i pytamy o możliwość odwiedzin. Niestety dostajemy odpowiedź odmowną – dziś wymiana naukowców i straszne zamieszanie w stacji. Po chwili jednak radio odzywa się z zaproszeniem na śniadanie, z którego chętnie korzystamy następnego dnia. Na śniadanie zabieramy ze sobą świeże jaja i jajecznicę liofilizowaną oraz świeże ogórki, na co nasi gospodarze patrzą z entuzjazmem – produkty tego typu cieszą się tu wielkim uznaniem i należą niestety do rzadkich rarytasów. Jajecznica robiona przez nas jest świetna, co do liofilizowanej natomiast pojawiają się wątpliwości, czy ona kiedykolwiek stała chociaż obok jajek. Mimo to talerze są omiecione do czysta – w końcu tu nie gardzi się jedzeniem, czego i my już zdążyliśmy się nauczyć, mimo sporych zapasów. W trakcie śniadania nadpływają bieługi, które szybko stają się atrakcją większą niż śniadanie i gromadzą na chłodnej plaży kilka osób z aparatami. Stoimy dobrych dwadzieścia minut wpatrzeni w te sympatyczne zwierzęta. W środku natomiast czeka na nas reszta młodych naukowców z pokazem slajdów i opowieściami z pierwszej ręki o życiu w stacji, badaniach i zwierzętach. 
Kapitan robi pamiątkowy wpis do księgi gości
M. Byrska

Po śniadaniu dzielimy się na tych wracających na jacht i tych, którzy będą uskuteczniać spacery po tundrze w poszukiwaniu reniferów, których podobno jest tu całkiem sporo. Standardowo opcje spaceru wybieramy my z Martą, Marcin (kpt), Adaś i Krzysiek. Nie minął nawet kwadrans, kiedy Adaś w delikatnej mgle zauważa coś w kolorze tundry, z rogami, przeżuwające tutejszą trawę. Tak to renifer! Podchodzimy bliżej, stając w bezruchu za każdym razem kiedy nowy rogaty przyjaciel zwraca łeb w naszą stronę. Trochę jak w zabawie z podstawówki baba jaga patrzy. W końcu udaje nam się podejść na jakieś 5 metrów. National Geografic na żywo – jesteśmy zachwyceni i zupełnie nam nie przeszkadza padający deszcz i przenikliwy wiatr. Idziemy tak oszołomieni za reniferem, póki ktoś nie zauważa, że zwierzak wyprowadza nas daleko w głąb lądu i trzeba wracać.
Czerwononosy. Rudolf Czerwononosy.
M. Byrska

Kolejny cel? Zatoka u wejścia Kelenfjorden, gdzie jak czytamy w locji można obejrzeć stare rybackie łodzie i kości wielorybów. Oprócz piątki zapalonych spacerowiczów, załoga z umiarkowanym entuzjazmem słucha planu na najbliższe godziny. Wygląda na to, że znów będą mieli trochę wolnego. Do zatoki płyniemy niecałą godzinę. Wiatr jest silny i co chwile dostajemy porcję arktycznego deszczu. Pogoda nas nie rozpieszcza.

Świadkowie przeszłości...
M. Byrska
Desant zapowiada się w równie ciekawych warunkach jak w Virgohamnie. Mocno wieje, więc załoga dostaje dokładne instrukcje na wypadki wszelkie, a my szykujemy się do drogi. Na plażę udaje się dotrzeć bez większych problemów – nawet gumiaki tym razem pozostają suche. Przed nami kawał drogi, więc szybko uwijamy się z pontonem. No dobra, nie tak szybko, bo Adaś, Marcin i Krzysztof zaliczyli jeszcze mały konkurs rzucania kotwicą na wzniesienie, po którym koniec końców trzeba było wdrapać się na górę i porządnie kotwice wbić. Ruszamy wzdłuż plaży do traperskiej chaty. Drzwi są zabezpieczone deskami – tak aby niedźwiedzie nie dostały się do środka. Ku naszemu rozczarowaniu zabezpieczone są również zamkiem w drzwiach, którego nie mamy zamiaru rozmontowywać. Na pocieszenie pozostaje otwarty wychodek w skandynawskim stylu. Cóż, należy się cieszyć z tego co się ma ;) Mimo nie spacerowych warunków, dobre nastroje nas nie opuszczają – dla takich widoków warto trochę pomarznąć. 
Ależ tu jest pięknie!
M Byrska

Majestatyczne góry wyglądają jakby ktoś je wyrzeźbił, a tundra przybrała wszelkie odcienie zieleni, czerwieni, brązów i żółci. Jest bajkowo, tajemniczo, przepięknie. Dywagujemy jakim wspaniałym planem filmowym byłby ten krajobraz. A wszelkie wątki naszych rozmów kończą się sakramentalnym „ależ tu jest pięknie!”. W zatoce, do której zmierzamy stoi łódka, jednak na lądzie nie widać żywej duszy.
- Patrzcie! – Marcin z nieskrywaną satysfakcją pokazuje nam pierwsze odnalezione kości. Wyglądają na kręgi i z całą pewnością należały niegdyś do wieloryba, o czym świadczy niebagatelny rozmiar. Zaraz potem odnajdujemy inne fragmenty zwierzęcia.
Po długiej wędrówce schodzimy za klif na lunch. Osłonięci od wiatru wyciągamy z plecaka pieczywo chrupkie i butelkę wody. Na deser szef kuchni (czyt. Marta, w której plecaku były wszystkie dobroci) poleca czekoladę mleczną. Konsumujemy szybko i w milczeniu. Było pysznie!
W drodze powrotnej spotykamy… kolejnego renifera. Rzeczywiście jest tu ich sporo. Podobnie jak pierwszy, ten też w ogóle nie zwraca na nas uwagi, konsumując źdźbła rzadkiej trawy. Najwyraźniej nie tylko my mieliśmy przerwę obiadową. Kolejna porcja zdjęć i możemy wracać. Idąc nieco inną trasą, zauważam wieloryba! Kształt klifu, którym idziemy ma kształt ogona, co potwierdzają moi współtowarzysze. Ufff, byłoby głupio wyjechać stąd bez widoku wieloryba – zaliczone!
Szczątki foki.
M. Byrska

Do łodzi podpływamy naszą wodną limuzyną, gdyż zmęczenie daje się we znaki, a i pieczywo chrupkie zostało strawione. Dokładnie oglądamy stare łodzie, po czym wdrapujemy się na kolejny klif, z którego widok po prostu zapiera dech w piersiach – fale, które nachodzą na siebie z czterech stron świata, po zderzeniu spiętrzają się ponownie i groźnie rozbijają o klif. Natura pokazuje swoją siłę, majestat, potęgę i magie zarazem. Jesteśmy urzeczeni po raz kolejny. Warto było zejść tu na ląd, przejść kawał drogi w jedną i drugą stronę i zobaczyć to wszystko, o czym trudno pisać, a co na pewno na zawsze pozostanie w naszych wspomnieniach.

Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz