środa, 4 listopada 2015

Zatańcz ze mną w Ny-Alesund



Cumy na ląd! Słyszę komendy wyraźnie wskazujące na dotarcie do celu. Wygrzebuje się szybko ze śpiwora – po tygodniu jest już to manewr wykonywany z gracją i wdziękiem, przecieram oczy i próbuje zobaczyć przez bulaje co dzieje się na zewnątrz. To nie omamy słuchowe, rzeczywiście stoimy w porcie! W zasadzie w małym porciku, w najdalej na północ wysuniętej wiosce świata. Ekipa, która uwijała się przy cumowaniu, idzie na rozeznanie terenu, a część załogi, która dopiero co wygrzebała się ze śpiworów, gromadzi się półprzytomna w mesie z kubkami gorącej herbaty, snując marzenia o prysznicu.
Prysznic ogólnodostępny dla żeglarzy mieści się w białym kontenerze, tuż obok portu. Co najważniejsze leci z niego gorąca woda. Przy czym starcza jej na dwie kąpiele o czym boleśnie przekonuje się, będąc trzecia w kolejce… Mimo braku ciepłej wody, przyjemność kąpieli po tygodniu z mokrymi chusteczkami jest wielka. 
A internet w Ny-Alesundzie wygląda tak...
K. Pawełczyk

- Jak tylko przypłynie Spitsbergen express ok. 1300 otworzą sklep! – chłopcy z dumą dzielą się świeżo zdobytymi informacjami.
Z niecierpliwością wypatrujemy na horyzoncie statku wycieczkowego, dzięki któremu otworzą się przed nami podwoje sklepu z pamiątkami, colą i szamponami do włosów. Tymczasem Spitsbergen Express cumuje obok nas niezauważenie i zamiast gigantycznego promu z naszych wyobrażeń okazuje się być maleńką łupinką na zaledwie 6 może 8 osób. Nie tracąc czasu idziemy w stronę sklepu. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy ceny są tu znacznie mniejsze niż w stolicy wyspy. Ruchem łyżwiarskim buszujemy między regałami w samych skarpetkach – przed wejściem należy zdjąć buty, taki zwyczaj panuje tu w większość miejsc, ze względu na ogromne ilości błotka przenoszonego na butach. 
Najdalej na północ wysunięte miasteczko świata
M. Byrska

Kilka pocztówek, trochę innych pamiątek i zapas puszek coli – tak wyglądają nasze zakupy, z którymi wracamy triumfalnie na jacht. Następna ekipa wraca już z pustymi rękami. Jak się okazało sklep został zamknięty zaraz po naszym wyjściu. Na szczęście oprócz sklepu w miasteczku jest jeszcze jedna instytucja zapewniająca szeroko pojętą rozrywkę – bar. Otwarty wyłącznie w czwartki i soboty, od 1900. Jak dobrze, że jest sobota! Mamy podejrzenia, że trasa rejsu i wszelkie warunki meteo zostały zaplanowane pod wizytę w tym arktycznym przybytku.
Na jachcie poruszenie – zbliża się godzina 1900. Wychodzimy z szerokimi uśmiechami – tyle szczęścia na raz nas dziś spotyka – prysznic, zakupy i wyjście między ludzi. Bar z zewnątrz wygląda bardzo nie pozornie. Budynek trochę przypominający szopę, a trochę już wiekową chatę. W oknach ciemne zasłony szczelnie chronią przed promieniami słońca i całkiem sprawnie imitują noc. Dzięki temu po wejściu do środka od razu czuje się przyjemną atmosferę drewnianego wnętrza. Za barem krzątają się młodzi ludzie, którzy jak się okazuje są tutejszymi naukowcami – każdy z nich ma obowiązek społecznego dyżurowania w barze według grafiku. Obowiązek ten zresztą spełniają z nieskrywaną radością. 
Pamiątki dalekiej północy...
M. Byrska

Z każdym kwadransem zbiera się coraz więcej ludzi, a kiedy nie ma już ani jednego miejsca do siedzenia i goście stoją ze szklankami w każdym możliwym kącie, ma się wrażenie, że zebrała się tu dokładnie cała wioska!
Pada propozycja zdobycia parkietu. Prawie cała załoga zrywa się z krzeseł i pląsającym krokiem rusza w kierunku niewielkiego parkietu tanecznego. Na początku trochę nieśmiało kołyszemy biodrami, ale każda kolejna piosenka sprawia, że czujemy się coraz swobodniej, ba – porywamy na parkiet naukowców i miejscowych. Zabawa rozkręca się rewelacyjna! Nawet dzisiejsi barmani przygotowują drinki wraz z wyszukanymi choreografiami. Najdalej na północ wysunięta impreza świata okazuje się jedną z najlepszych na jakich byłam!
Około północy w kolejce do toalety poznaję przystojnego Norwego-Amerykanina, który po 15 minutowej rozmowie proponuje mi pozostanie w Ny-Alesundzie i ślub w niedalekiej przyszłości. Trochę onieśmiela mnie ta szybkość w układaniu sobie życia, ale z drugiej strony na dalekiej północy nie ma ani czasu, ani tym bardziej miejsca na randkowanie, flirtowanie i podchody – noc polarna zbliża się wielkimi krokami, a trzeba się mieć do kogo przytulić jak już nadejdzie. Muszę jednak zrezygnować z kuszącej propozycji, bo kapitan ponagla nas do wyjścia.
Marcin (kpt) zaskoczył wszystkich – 25 minut po północy rzucamy cumy i kierujemy się na południe do Hornsundu. Druga wachta wygląda na co najmniej oszołomioną, kiedy nagle wszyscy rozeszli się do koi, a oni w nastrojach jeszcze mocno imprezowych, muszą zostać na pokładzie.

Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz