poniedziałek, 23 maja 2016

W cieniu Teide, kursem na Gomerę



Nie oszczędzam załogi z porannym wstawaniem w tym rejsie. Na długą chwilę przed świtem słychać pierwsze budziki, spędzające z oczu resztki najdroższego, upragnionego i dającego pełne wytchnienie snu. Wątłe ciała odruchowo sięgają po narzędzia przydatne podczas porannego prysznica i po wyznaczonej acz niewidzialnej ścieżce zmierzają w stronę toalet. 
Port budzi się niespiesznie...
K. Pawełczyk

Chłodna woda robi swoje i po dłuższej chwili już ze znacznie większą pewnością nadajemy się do kolejnego starcia z nieubłaganym oceanem. Wyjściu z toalety towarzyszą pierwsze promienie przyjaznego słońca. El Medano leniwie budzi się do życia, a stolik w kokpicie naszego pływającego domu zapełnia się rarytasami z kambuzowych zakamarków. 
Dla takich widoków warto wstać
K. Pawełczyk

W głębi duszy chciałabym już oddać cumy i znaleźć się za główkami portu. Mimo to nieśmiały strach czai się to tu, to tam – przyciągając czarne scenariusze. Ocean wczoraj pokazał swoją potęgę i udowodnił wszech panowanie nad losem tych, którzy ośmieleni pychą zapomnieli o mocy żywiołu, z którym się mierzą. 
Cudowny poranek!
K. Pawełczyk

Kanapki i jajecznica znikają z talerzy w błyskawicznym tempie. Ekipa Żygałków wręcz łapczywie pochłania przydzielone porcje – prawdopodobnie w ich głowach też czai się strach, lecz nie tyle przed grozą oceanu, ile przed szczegółową analizą składu dzisiejszego śniadania. Ostatni okruszek zjedzony – możemy ruszać na Gomerę.
Słońce coraz mocniej daje o sobie znać, a po wczorajszym wietrze nie pozostał nawet ślad. Ocean jest spokojny jak gdyby wczorajsze wściekłe fale były tylko złym snem. Silnik miarowo mruczy pod pokładem, a brak perspektywy postawienia żagli zdecydowanie poprawia humory wczorajszym ofiarom choroby morskiej. Leszek natychmiastowo montuje wędki na rufie i zakłada strój plażowy.  
 
Smażing
K. Pawełczyk
 Do wesołej załogi dołączają goście z głębin oceanu. Cała wesoła gromadka delfinów pociesznie daje pokaz akrobatycznych umiejętności. Po chwili dźwięk migawki zaczyna zagłuszać diesla, a na pokładzie definitywnie króluje radość i dziecięce podniecenie.  Sielanka zapanowała na dobre i nawet Justyna, która postanowiła przetrwać ten przelot w koi zrobiła odważny krok ku wyjściu na pokład. 
Goście z głębin
J. Chudzik

I nagle znikąd, tak po prostu i bez ostrzeżenia… zaczęło wiać! Dokładnie w momencie, kiedy wyszliśmy z bezpiecznego cienia Teide ocean przypomniał nam, kto tu rządzi. Stawiamy żagle i zaczyna się jazda na ostro. Żygałki w błyskawicznym tempie uciekają pod pokład przyjąć bezpieczną dla żołądka pozycje embrionalną.
Czuje jak adrenalina i dzika radość żeglugi przejmują panowanie nad moją głową. Jest cudownie! Wreszcie płyniemy napędzani jedyną słuszną siłą. Fale przelewają się przez pokład, a kadłub skacze w rytmie atlantyckiej fali. Chłopaki po kolei schodzą po sztormiaki, a ja – największy zmarzluch zostaje w krótkich spodenkach i bluzie zaledwie, nie chcąc stracić ani sekundy tych niesamowitych wrażeń. 
Sztormiak? Jaki sztormiak?!
J. Chudzik

Na horyzoncie pojawia się maleńka żółta plama.
- chłopaki obserwujcie to, co mamy na piątej – to chyba prom.
Rzucam do wachty, a sama schodzę pod pokład przygotować się z locją do wejścia do La Gomery. Po dwóch minutach meldują, że to kontenerowiec i w dodatku nie na kursie kolizyjnym. Wydaje mi się to nieco podejrzane, bo z tego co wiem kontenerowce tędy nie pływają. Kończę zdanie o wchodzeniu przy silnym wietrze i postanawiam  sprawdzić te rewelacje.  Niezidentyfikowany duży, żółty obiekt zdecydowanie za szybko zbliża się do nas – i wtedy nadchodzi olśnienie – to speed ferry! Ktoś mnie przed rejsem nawet ostrzegał  o tych paskudnych kupach żelastwa, pojawiających się znikąd z nieprzyzwoicie dużą prędkością.
- silnik i zwrot! – rzucam do sternika, a chłopaki natychmiast zajmują właściwe pozycje do manewru. Ledwie odłożyliśmy się na drugi hals, gdy speed ferry pojawił się na naszym trawersie. Poziom adrenaliny skacze do maximum! Niewiele brakowało, a zostalibyśmy przemieleni na gładką masę przez tego potwora… Zaraz za nim pojawia się drugi prom, tym razem tradycyjny. Płynie z na tyle nieciekawą prędkością, że gdy wrócimy na właściwy kurs zaryzykujemy bliskie spotkanie, gdy zaś pozostaniemy na kursie ucieczkowym, trzeba będzie później sporo nadrobić. Postanawiam jednak nie przyglądać się z bliska burtom olbrzyma i pociągnąć jeszcze na południe. 
Mój znajomy Marcin powiedział mi przed rejsem: „jeszcze nigdy nie wchodziłem do Gomery poniżej 6B” – tak i mnie jest dane wchodzić przy 6B. W głowie przygotowuje sobie manewr i w międzyczasie rozdzielam zadania. Żołądek ściśnięty, twarz skupiona, ster kurczowo trzymany, a mimo to mam złe przeczucia związane z parkowaniem – co chwilę chodzą silne szkwały, a port osłonięty nie jest. Początkowo wszystko idzie zgodnie z planem. Wpływam, wrzucam wsteczny i powoli jedziemy w kierunku naszego miejsca i… zaczyna się jedna wielka katastrofa. Szkwał uderzył w burtę przesuwając ją o kluczowe dla tego manewru centymetry. Nie zmieścimy się. Wrzucam szybko bieg do przodu, ale zwiedzeni poleceniami marinero dziobowi  rzucili już mu cumy, za które nas ciągnie. Łódka ustawiła się w taki sposób, że już nie mam złudzeń co do obtarcia burt, modląc się tylko by było one jak najmniejsze. Obijamy się solidnie o igrekbom. Ciśnienie skacze mi do dwustu. To nie był wzorowy manewr, czego doskonałym dowodem jest długa czarna krecha na burcie naszego Garaniona… Marinero szybkim gestem, prosi mnie z dokumentami jachtu do kapinatu, a ja mam ochotę go zamordować gołymi rękami…
- you were going so perfect and than….
Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz