poniedziałek, 25 lipca 2016

Harmonogram ciorania oceanu



Kolacja, wino, kwiaty, wspaniałe klify i zachód słońca nad Oceanem – a jak wyglądał Wasz Dzień Kobiet w tym roku drogie Panie? Męska część załogi stanęła na wysokości zadania! Ba, zaskoczyli nas zupełnie wręczając wiaty i składając życzenia z okazji 8 marca, którego zupełnie nie byłyśmy świadome w kanaryjskiej czasoprzestrzeni. 
Dzień kobiet na Kanarach
Całą cudowną atmosferę wieczoru przyćmiewają niemal niezauważalne przygotowania do jutrzejszego poranka. Czwórka dezerterów pakuje swoje rzeczy i zagląda tu i ówdzie w poszukiwaniu swoich drobiazgów, które zmieniły miejsce zamieszania na jachcie. Czwórka bohaterów ostatniego etapu rejsu krząta się to nad mapami, to nad kambuzem. Ostatni drink zostaje wypity w milczeniu. Rozchodzimy się do koi – jutro pobudka o 5…
Poranek przy Los Gogantes
K. Pawełczyk

Ostatnie wspólne śniadanie zostaje zjedzone w milczeniu i z rekordową prędkością jak na tą nieludzką godzinę. Opuszczający jacht czują się już nieswojo – przestali być członkami załogi i mam wrażenie, że gdyby mogli teleportowali by się jak najdalej stąd. My z kolei gotujemy obiad, żeby w razie czego mieć co do gęby włożyć, kiedy marina na północy Teneryfy okaże się mrzonką, a Atlantyk w swojej huśtawce nastrojów znów pokaże na co go stać. Warkot silnika w śpiącej marinie roznosi się cichym echem. Pora ruszać w morze. Miss Captain i Trzech Wspaniałych. Los Gigantes o poranku robią jeszcze większe wrażenie niż wczoraj. Cała natura wydaje się być jeszcze uśpiona – z oceanem na czele. Na lustrzanej tafli największe zmarszczki są dziełem naszego silnika. Nie wieje praktycznie w ogóle. Podskórnie jednak czuje, że to tylko chwilowy błogostan. Powoli zbliżamy się do miejsca, za którym wszystko ma się zmienić – Punta del Teno. Północno zachodni kraniec Teneryfy jakby magiczną linia oddziela wściekły Atlantyk, miotający nieprzyjemne fale od tego delikatnego, spokojnego i całkiem przyjaznego. 
Punta del Teno - za chwilę ocean zmieni oblicze
K. Pawełczyk

Przyspieszenie od kilku do dwudziestu węzłów zajęło wiatrowi niecałe cztery minuty. Fale przejęły panowanie nad naszym małym światem, a ja w duchu gratulowałam sobie pomysłu z ugotowaniem obiadu z samego rana. Zmęczenie niepostrzeżenie wkradało się na nasze powieki. Do domniemanego Garachico pozostały jakieś dwie godziny. Leszek zniknął pod pokładem, staczając nierówną walkę z chorobą morską. Filipowi przysługiwała powachtowa drzemka, a Jasiek zdał mi ster, co nie przyszło mu chyba łatwo, bo takie warunki to jego żywioł. Nagle wbił wzrok za rufę i wydał z siebie zdziwione „ooo”. Niespiesznie odwróciłam głowę, a moja reakcja była dokładnie powtórzeniem Jaśkowej – „ooo”. Straciliśmy odbijacz, największy i najdroższy odbijacz. Przez krótką chwilę kalkuluje, czy można pozwolić sobie na jeszcze jedną zgubę i zaczynamy akcję ratunkową. Do odbijacza udaje się podejść przy trzeciej próbie, niestety nie zgraliśmy się z falą i Janek nie zdołał złapać skubańca. Kolejne próby też były średnio udane. Zastanawiam się dlaczego nie ma jeszcze Filipa na pokładzie – takie harce jakie właśnie urządzamy z naszym biednym jachtem, zmarłego by wskrzesiły. Dopiero interwencja Jaśka motywuje go do pokazania się na górze. Po dwóch kolejnych próbach zmieniam się na sterze z Filipem, którego pewność siebie zostaje szybko sprowadzona na ziemię w tych warunkach. Udaje się dopiero za piątym albo szóstym razem. Straciliśmy ponad dobrą godzinę i kilka mil… droga do upragnionego porciku jeszcze chwile potrwa.
"Rzucało nami góra, dół"
K. Pawełczyk

Wejście jest ciasne, płytkie i nieprzyjemne. Jeden fałszywy ruch i lądujemy na skałach. Kiedy udaje nam się zacumować, oddycham z ulgą. Jest późno, o wiele później niż zakładał plan. Dajmy sobie 3 godziny na zjedzenie obiadu i odpoczynek. Wiem, że to mało, zdecydowanie za mało. Z drugiej strony czeka nas jeszcze wiele mil w niesprzyjającym wietrze. Przy obiedzie układamy harmonogram orania oceanu na najbliższą noc, który zakłada jedną godzinę odpoczynku na trzy wachty. W drodze do toalety spotykam Dorotę – dopłynęli chwilę po nas i planują spędzić tu całą noc. Zazdroszczę im tego luksusu! Zmęczenie  zagłusza protesty rozsądku i ja również decyduje się na wydłużenie postoju do północy. 
Do orania morza - czas start!
K. Pawełczyk

Tych kilka godzin snu okazuje się zbawienne. W mojej dzielnej załodze widać wreszcie życie i energie do kolejnego spotkania z oceanem.  Wachta z Jaśkiem dodaje mi energii podwójnie – mam wrażenie, że ten chłopak jest wprost stworzony do orania mórz i oceanów i im cięższe warunki, tym większą frajdę mu sprawia pływanie. Wtedy do głosu dochodzi ta cząstka mojej żeglarskiej duszy, która aż krzyczy „hej, przecież ty też to kochasz, przecież to są warunki stworzone również dla ciebie!”. Staje za sterem i na miejsce zmęczenia i ciężaru kapitańskiej odpowiedzialności wkracza z impetem ta niepohamowana, dzika radość z żeglugi! Czuje się jak nowonarodzona – tu, na północy Teneryfy. Przypomina mi się, dlaczego tak bardzo kocham morze. Wraca spokój i to nieocenione uczucie, że jestem dokładnie w tym miejscu, w którym powinnam być.
Jasiek w swoim żywiole!
K.Pawełczyk
Do Radazul docieramy w tak zwanym „just in time”. Nie my jedyni, dlatego trzeba swoje odczekać w kolejce do stacji paliw. Marinero wskazuje mi miejsce między dwoma jachtami. Normalnie byłabym pewnie przerażona, ale to cudowne uczcie spokoju i przekonanie, że morze to najwłaściwsze miejsce, odzyskane podczas ego przeloty, pozwoliły mi na manewr idealny. Chłopaki gratulują mi podejścia, a marinero przynosi szampana. Pijemy więc za szczęśliwe ocalenie. Pijemy za tych co na lądzie, bo ci co na morzu sobie poradzą.

Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz