środa, 16 sierpnia 2017

A na morzu wciąż szaleje sztorm



 Otwieram delikatnie oczy onieśmielona niewyraźnymi promieniami porannego, szetlandzkiego słońca. Zaraz, zaraz – to na Szetlandach może świecić słońce? Mniej więcej tak wygląda moja pierwsza myśl po uzmysłowieniu sobie jaka jest moja aktualna czasoprzestrzeń. Dzisiaj w planach mamy dalszą eksplorację wyspy, więc promyk nadziei na wycieczkę bez deszczu nad głową daje mocniejszego kopa energetycznego niż najlepsze włoskie espresso. Chyba na wszystkich nieśmiałe słońce podziałało podobnie, bo ruch w mesie jest wyjątkowo intensywny. Chcemy jak najwięcej skorzystać z tego okna pogodowego, więc poranne zebranie się zajmuje nam wyjątkowo mało czasu. O dziwo Tomek, który do tej pory brał udział we wszystkich naszych eskapadach, zupełnie nie przejmując się swoimi bosmańskimi obowiązkami, dziś z miną męczennika deklaruje, że zostaje  na pokładzie by zająć się szeregiem jachtowych usterek. Najwyraźniej groźba armatora o zostawieniu go tutaj, jeśli się nie weźmie wreszcie do roboty, podziałała cuda.
Pakujemy się w szóstkę do samochodu i ruszamy do latarni morskiej Sumburgh Head na południu Mainland. Oczywiście wycieczka byłaby nieważna, gdyby nie postój na obowiązkowe głaskanie kucyków – jednego z symboli archipelagu. Zatrzymujemy się tuż przy ogrodzeniu z cienkiej siatki i ochoczo próbujemy znaleźć najwygodniejszy sposób na bliski kontakt z miękką sierścią – to przez oczka w siatce, to nad siatką. Zuza i Michał szybko zaprzyjaźnili się z kucem, ofiarując mu całe nasze drugie śniadanie w postaci jabłek. Cóż… dieta po kilku dniach na lądzie jest wskazana, co by organizm za szybko nie odzwyczaił się od morskich ograniczeń żywieniowych. 
Głaskania nigdy dość!
K. Pawełczyk

Kiedy ostatnie jabłko zostaje radośnie pochłonięte, czarno-biały kucyk odchodzi w poszukiwaniu innych przysmaków na drugą stronę wybiegu, a my ruszamy dalej.  Po kilkunastu minutach stajemy w korku. I to nie byle jakim korku – ruch na drodze prowadzącej do latarni został zatrzymany, ze względu na… lądujący samolot! Po co budować pas startowy i drogę osobno, skoro można te dwie funkcje spokojnie połączyć. Zwłaszcza na Szetlandach. Niewielka pasażerska maszyna leci dosłownie kilkanaście metrów nad naszymi głowami – wrażenie niesamowite. Patrzymy niemal z otwartymi buziami,  podczas gdy znudzeni mieszkańcy siłą woli próbują podnieść szlabany. Lotnisko (i nasza droga) położone są tuż obok malowniczej plaży z widokiem na cel naszej podróży.
Malownicza plaża
K. Pawełczyk

 Gosia jak zwykle pełna energii, biega z dziecięcą radością po piasku robiąc serię ujęć. Zuzie również udzielił się  ten beztroski nastrój, więc po chwili skaczą obie. Ja z kolei znowu się zachwycam. W zasadzie nie ma tu nic nadzwyczajnego, ale jest jakoś magicznie. Gdzieś na horyzoncie zbierają się kolejne czarne chmury, morze przypomina charakterystycznym szumem, że ten spokój to tylko stan chwilowy, a pufiny latają nieśpiesznie, tak jakby to wszystko ich nie dotyczyło. Szetlandy w każdej niemal minucie wynagradzają mi trudy tego rejsu i przypominają, że marzeń wręcz nie wolno odkładać na później. Jestem dokładnie w tym miejscu, w którym powinnam w tej chwili być. Z zamyślenia wyrywa mnie Michał:
- dobra, jedziemy dalej, bo znowu zbiera się na deszcz! – kapitan zgarnia nas sprawnie do samochodu. 
Latarnia położona jest na klifie – z jednej strony soczyście zielonym, z drugiej niezwykle ostrym. Na parking prowadzi wąska, dość kręta dróżka, która jednak nie stanowiła problemu dla autokaru pełnego angielskich emerytów. 
Latarniany klif
K. Pawełczyk

Z tej perspektywy morze nie wydaje się już być tak spokojne jak na plaży.  Biała piana wściekle rozbija się o bezlitosne zęby skał, a tymczasem już jutro musimy płynąć dalej. Żeby chociaż nie wiało znowu w mordę…
A morze znowu niespokojne
K. Pawełczyk

Wejścia na teren latarni pilnuje mały troll. A więc tu też są obecne te małe stworki! 
Strażnik
K. Pawełczyk

Dotarcie do białego budynku wymaga jeszcze delikatnej wspinaczki po schodach, co w połączeniu z jachtowym trybem życia daje lekką zadyszkę. Można stąd obejrzeć niemal całą wyspę – łącznie z kolejnymi lądowaniami i startami z pobliskiego lotniska. Sama latarnia jest urocza, choć dzięki położeniu na stromym klifie dość niska. Wyczekanie momentu, kiedy z kadru wyjdzie ostatni emeryt wymaga nie lada cierpliwości. Znowu gapimy się w morze trochę nieobecnym wzrokiem, a Monika rzuca cicho w przestrzeń:
- ja nigdzie dalej nie płynę…  
Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz