poniedziałek, 12 grudnia 2016

Na styku płyt



Reykjavik powoli znika w tylnym lusterku. Ostatnie zabudowania majaczą niewyraźnie, a dookoła rozciągają się tysiące kilometrów kwadratowych pustej przestrzeni. Jedziemy rozpocząć naszą krótką acz intensywną przygodę na ziemi ognia i lodu. Nieco księżycowy, surowy krajobraz robi ogromne wrażenie. Gdzieś na horyzoncie wznoszą się majestatyczne góry, pokryte od czasu do czasu skrawkami najodporniejszej roślinności. Przetrwanie na Islandii wymaga ogromnej determinacji od każdego organizmu żywego – począwszy od ludzi, na trawie skończywszy. 
Bezkres Islandii
K. Pawełczyk

Pierwszym punktem na naszej mapie „must see” jest miejsce gdzie stykają się dwie płyty tektoniczne, choć użycie słowa „stykają” to spore nadużycie, bo każdego roku nieubłagana tektonika odsuwa o kilka centymetrów płytę Euroazjatycką od Północnoamerykańskiej właśnie na Islandii. Do Þingvellir dojeżdżamy wieczorem. Słońce leniwie schodzi ku horyzontowi, stale chowając się za grubą warstwą chmur. Mimo to zaklinając rzeczywistość, zdjęcia nad jeziorem Þingvellir robimy niespiesznie zachwycając się okolicznościami, w jakich się znalazłyśmy. 
 
Humor dopisuje mimo chłodu
A. Bańkowska

Styk płyt wyobrażamy sobie jakoś coś spektakularnego. Miejsce, w którym można zajrzeć do wnętrza ziemi i rozwiązać wszystkie tajemnice ludzkości. Te spekulacje pochłaniają nas tak bardzo, że omal nie przeoczyłyśmy szukanego miejsca! Ala uparcie twierdzi, że trzeba zasięgnąć języka w niepozornym budyneczku, sprawiającym wrażenie sklepu z pamiątkami. Patrzymy na nią z dozą niedowierzania – przecież tu nic nie ma… Okazuje się jednak, że gdyby nie jej determinacja, pojechałybyśmy dalej.
 
Jedno z wielu miejsc, gdzie chciałoby się zostać dłużej...
K. Pawełczyk

Upewniwszy się, że jesteśmy we właściwym miejscu, zakładamy kolejne warstwy ubrań, tak by powierzchnia niezakrytego ciała stanowiła jak najmniejszy procent całości. Pogoda jest koszmarna. Przeszywający wiatr na zmianę z zacinającym deszczem wystawiają na trudną próbę nasze dobre humory. W pierwszej kolejności idziemy zobaczyć mały wodospad, do którego prowadzi drewniany deptak. I nie byłoby w deptaku nic nadzwyczajnego gdyby nie był on zrobiony na modłę islandzką, czyli zgodnie z naturą – tu i ówdzie wystają ze ścieżki skały. 
W zgodzie z naturą... do bólu!
K. Pawełczyk

Wodospad, choć niespektakularny, robi na nas ogromne wrażenie. Szum wody rozbijającej się o czarne, wulkaniczne skały uspokaja i zapewnia długo wyczekiwaną harmonię.  Mam wrażenie, że gdyby nie napięty grafik podróży, mogłybyśmy tu zostać do zmroku. Mimo błogostanu zaczyna się robić zimno, więc ruszamy zdobyć małe wzniesienie, z którego będzie dobrze widać jak to z tymi płytami jest. Praktyczna lekcja geografii nieco nas rozgrzewa i motywuje do dalszych spacerów. Rzeczywiście widok z góry jest obłędny!
Na styku płyt
K. Pawełczyk

Motyle zaczynają mi delikatnie fruwać w brzuchu i już podświadomie wiem, że Islandia zawróci mi strasznie w głowie, mimo wyjątkowo niesprzyjającego klimatu.
Idziemy dalej. Gdzieś na horyzoncie majaczy maleńki kościółek usytuowany pomiędzy strumieniami i jeziorkami. Robi to niezwykłe wrażenie, bo budynek komponuje się tak dobrze z otoczeniem, że gdyby go nie było, zrobiłoby się pusto. 
 
Zapada zmrok
K. Pawełczyk

Jest cudownie – chciałoby się jeszcze powłóczyć po tej przestrzeni i zajrzeć za skały i nad jezioro, ale zmrok zapada nieubłaganie, a my musimy dojechać jeszcze do hostelu, co jak się okaże wcale nie będzie takie proste. Niespiesznie wracamy do samochodu – zmarznięte i szczęśliwe jednocześnie.            
Katarzyna Pawełczyk

2 komentarze:

  1. Super widoki, widziałam tez piekne zdjęcia w tvn24. Gratuluję i życzę udanych wojaży w przyszłości.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuje pięknie! I zapraszam do śledzenia bloga - będzie więcej zdjęć i wspomnień.
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń