piątek, 30 grudnia 2016

W objęcia lodowców i gęstej mgły



Islandia tego poranka jest bardziej jeszcze deszczowa niż zwykle. Ciężkie chmury bezkompromisowo zrzucają ogromne krople na i tak już rozmokłą ziemię. Dzisiejszy dzień ma nam upłynąć pod znakiem lodowców, na które nie będzie za wiele czasu, biorąc pod uwagę konieczność zrobienia zakupów na rejs i dotarcia na drugi koniec wyspy do portu, gdzie zatrzymał się Joinus. Po drodze tu i ówdzie spogląda zza delikatnej mgły jęzor największego na Islandii lodowca. Temperatura na zewnątrz samochodu zabija w nas entuzjazm odkrywców. Mamy jednak to szczęście, że po dotarciu do pierwszego punktu dzisiejszej wycieczki deszcz na chwilę odpuszcza i możemy spokojnie wyciągnąć aparaty podczas krótkiego spaceru wzdłuż setek tysięcy ton lodu i materiału zagarniętego podczas ekspansji lodowca. 

jęzor lodowca
K. Pawełczyk
Dobre humory wracają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Lodowiec jest piękny, choć nie robi na nas już takiego wrażenia jak jego koledzy na Spitsbergenie. Jak zwykle przy okazji selfie wygłupiamy się i zapominamy zupełnie, że jeszcze przed chwilą zgrzytałyśmy zębami symfonię ku chwale niskich temperatur. 
humory dopisują!
K. Pawełczyk

Atmosfera jest magiczna – delikatna mgła, lodowiec, surowa lecz niezwykle żywa roślinność kontrastują ze sobą, tworząc cudowny pejzaż północy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na błotnistej drodze by uchwycić kilka kadrów z nieco innej perspektywy i ruszamy w dalszą drogę. W samochodzie panuje coraz bardziej odczuwalna napięta atmosfera, związana z obawami o pobyt na morzu w takich warunkach. Mimo ogromnych nadziei, pogoda zamiast się polepszać, pogarsza się z każdym dniem spędzanym na Islandii. Wprawdzie nie oczekiwałyśmy upałów, decydując się na rejs wrześniowo-październikowy po północnym Atlantyku, ale odczuwalny chłód i dyskomfort z nim związany przerósł nasze wyobrażenia. 
magia!
K. Pawełczyk

Kiedy docieramy do laguny lodowej deszcz na dobre zapanował nad Islandią. Ciężko robić zdjęcia, nie mówiąc już o zachwycaniu się widokami. Jedynie foka bawiąca się z górami lodowymi wydaje się być zadowoloną z aktualnych warunków meteorologicznych. Po szybkim spacerze wracamy do samochodu. Poza Gosią, która mimo deszczu biega z aparatem, szukając najlepszych ujęć tego bądź co bądź niezwykłego miejsca. Co chwilę jakaś bryła lodu porywana jest przez nurt rzeki wprost w objęcia rozszalałego oceanu. Spektakl trwa, a natura niewzruszenie działa w sobie tylko wiadomym trybie. 
deszczowa laguna lodowa
K. Pawełczzyk

Gdy Gosia z kompletem zdjęć wraca wreszcie do samochodu możemy przemieścić się na drugą stronę ulicy, gdzie czarna, bazaltowa plaża udekorowana jest przez kawałki lodu wyrzucone z oceanu. Ogromne fale rozbijające się z pełnym impetem o potężne bryły, robią na nas spore wrażenie. Potęga żywiołów wydaje się być nie do podważenia w takim miejscu. 
potęga żywiołów
K. Pawełczyk

- pomyślcie, że za dwadzieścia cztery godziny to my będziemy walczyć z tym żywiołem – pada znamienne zdanie. W niezwykle wymownym milczeniu patrzymy najpierw na siebie, a potem na bezlitosny Atlantyk. Godzina próby zbliża się nieubłaganie. Na plaży spotykamy Michała i Zuzę, którzy stworzą z nami załogę na najbliższe tygodnie. Pośpiech i konieczność jechania na drugi koniec wyspy wszystkim odbija się czkawką. 
jutro to my będziemy na oceanie...
K. Pawełczyk

Zakupy rejsowe robimy w ekspresowym tempie, poganiani przez spanikowane telefony z jachtu. Rozmowy te nam nie pomagają, bo pewnych rzeczy przyspieszyć się nie da. Powodują za to niepotrzebne zupełnie nerwy i stres. Mrok opanował już islandzką ziemię, a nas czeka jeszcze pięciogodzinna przeprawa przez góry. Jakby negatywnych emocji było mało, zaczyna się mgła – tak gęsta, że nie widzimy przedniej maski, a prędkość 10 km/h wydaje się być zawrotna. Napięcie sięga zenitu. Ala, która ma teraz wątpliwą przyjemność siedzenia za kierownicą jest blada jak ściana i obudzona jak gdyby wypiła 10 energetyków… Ten dzień nas nie oszczędza. Droga wydaje się wąska. Zbyt wąska. Jedziemy w takim nerwowym napięciu rodem z najlepszych horrorów przez ponad godzinę – bez zasięgu, bez widoczności, bez jakiejkolwiek możliwości wezwania ewentualnej pomocy, gdyby pojawiła się taka potrzeba. Mglisty koszmar kończy się zaraz po wyjeździe z górskiej drogi. Ala oddycha już nieco spokojniej i wracają jej kolory na twarzy. Na horyzoncie majaczy wulkan – czerwony płomień nadziei, że już więcej przygód nie będzie po drodze do portu…        
Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz