piątek, 16 grudnia 2016

Przez ciemność



Zupełny mrok opanował islandzką krainę i na horyzoncie jak na złość nie widać żadnych świateł, które mogły by wskazywać na bliskość naszego hostelu. Zbliża się godzina dwudziesta, do której teoretycznie powinnyśmy się zameldować na miejscu i nasz dzisiejszy kierowca - Ala zaczyna się robić lekko nerwowa, mając przed oczami perspektywę spania w aucie, przy temperaturze bliskiej zera stopni. Promyczek nadziei pojawia się wraz z pierwszą ludzką siedzibą, na jaką natrafiamy po godzinie jazdy przez bezkres. 
A kiedy słońce zajdzie...
k. Pawełczyk

Na euforię jest jednak za wcześnie – napis na małej tablicy przy drodze nijak nie przypomina nazwy, której szukamy. Niemniej kto pyta nie błądzi, a że język islandzki jest jednym z bardziej egzotycznych i nie przypominających czegokolwiek, tym bardziej ochoczo wysiadamy z wozu by zasięgnąć, nomen omen, języka. Uzasadnione obawy okazują się smutną prawdą – to bynajmniej nie jest miejsce, którego szukamy. Pojawia się jednak promyk nadziei, bo nasze gniazdko powinno również być „gdzieś tutaj”, co na Islandii oznacza, że równie dobrze może znajdować się 100 km stąd i dalej będzie to najbliższe sąsiedztwo. Ogromna determinacja pozwala przebrnąć nam przez mapę niewystarczającej dokładności jak na nasze potrzeby i włączyć instynkt geolokalizacyjny. Po kolejnej godzinie kluczenia wreszcie udaje nam się dostrzec blade światełka właściwego hostelu – jesteśmy uratowane. Na zewnątrz wieje niemiłosiernie i przeszywający chłód nie zachęca do otwierania drzwi nagrzanego już samochodu. Mogłabym zaryzykować stwierdzenia, że odległość z parkingu do budynku pokonujemy sprintem, który ma szanse być naszą życiówką na 40 m. Wewnątrz jest ciepło, miło i przyjemnie. Wystrój jest minimalistyczny, by nie powiedzieć surowy co idealnie wpisuje się w północny klimat. Całości dopełnia szklaneczka herbaty z rumem. To był długi, zimny i absolutnie cudowny dzień. 
Nasz pierwszy nocleg
K. Pawełczyk

Pogoda za oknem nie zachęca do wychodzenia z ciepłego i wygodnego łóżka. Pada deszcz i wieje, ale w stosunku do dnia wczorajszego można zauważyć znaczącą poprawę – deszcz pada dziś pionowo… Niespiesznie ale zdecydowanie zmierzamy w kierunku hostelowej kuchni. Dziś szefem kuchni zostaje Gosia. W menu jajecznica dla wzmocnienia ciała i ducha. Pierwsze czynności jako pomoc kuchenna wykonuje ospale i raczej automatycznie, ale kiedy w pomieszczeniu zaczyna rozchodzić się woń bekonu i tostów, mój organizm ochoczo budzi się do życia, wyczuwając zbliżającą się ucztę. Zasiadamy do iść królewskiego śniadania, bo coś poszło nie tak i plan zrobienia skromnych zakupów na te trzy dni nie do końca wyszedł. Podejrzewam, że teoria specjalistów o tym, że nie należy obić zakupów na głodnego, może mieć tu spore zastosowanie.
Pakujemy się do samochodu, marudząc pod nosem na przeszywające zimno. Gosia, która dzisiaj będzie miała zaszczyt kierować, rzuca jeszcze okiem na mapę, upewniając się, że tym razem bez problemowo dotrzemy do wszystkich miejsc, które chcemy odwiedzić. W pierwszej kolejności słynny wodospad Gullfoss – ahoj przygodo!     
 Katarzyna Pawełczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz