Oddech oceanu coraz wyraźniej
czujemy na plecach. Dochodzi pierwsza w nocy – zaraz będziemy w porcie w
Husavik. Nasi nerwowi poprzednicy z Joinus’a przebierają nogami na kei, prawie
wyrzucając nas z samochodów. Z lekkością słoni wrzucamy nasze bagaże na jacht,
trzęsąc się z zimna jak osiki. W mesie jest niewiele cieplej, ale przynajmniej
nie wieje, co jak się okazuje wynosi odczuwanie komfortu niemalże na wyżyny. Witamy
się z bosmanem Tomkiem i szybko kierujemy się do koi, które na najbliższe
tygodnie zamienią się w nasz mały dom. Nie zdążyłam się jeszcze dobrze ułożyć w
śpiworze, gdy odcięło mi zasilanie, posyłając w czułe objęcia Morfeusza. Po
tych kilku zimnych meteorologicznie ale gorących od emocji i wrażeń dniach,
ranek nadszedł zdecydowanie za wcześnie. Monika patrz na mnie zaspanym wzrokiem, pełnym
resztek nadziei na możliwość pozostania w śpiworze, choćby jeszcze przez
chwilę. Niestety czas goni, a my mamy do przepłynięcia więcej niż zakładał pierwotny
plan. Kapitan Michał rozpoczyna poranną odprawę swej dzielnej załogi od
podziału na wachty. Okazuje się, że bosman Tomek nie wchodzi w skład wacht,
zasłaniając się ilością pracy jaka na niego czeka na i pod pokładem, w
konsekwencji czego sam kapitan będzie solidarnie z nami prowadził Joinus’a ku
brzegom Szkocji. Wachty dla uproszczenia zostały podzielone tak jak koje – ja z
Moniką, Gosia z Alą i Michał z Zuzą. Możemy więc ruszać ku przygodzie i…
sztormom. Przez chwilę dyskutujemy jeszcze jak płynąć, by ominąć pierwszy z
nich. Wygląda na to, że niezależnie od tego jak popłyniemy i tak nas dopadnie –
pytanie tylko jak bardzo spierze nam tyłki. Decydujemy zatrzymać się jeszcze w
Seydisfjordur na prysznic, uzupełnienie paliwa i sił przed długim przelotem na
Wyspy Owcze.
Wypływamy - humory jeszcze dopisują! K. Pawełczyk |
Zakładamy kolejne warstwy podsztormiakowe, mając nadzieję na
zachowanie resztek ciepła na kolejne godziny spędzone na deku. Do celu mamy pod
wiatr, więc o postawieniu żagli nie ma na razie mowy. Atlantyk jest niespokojny
po ostatnim sztormie. Fale wściekle prześcigają się uderzając co chwilę w nasz
dziób. Wiatr potęguje uczucie chłodu. Rozkołys i brak stabilizacji w postaci
żagli zbiera żniwa - pierwsi nieszczęśnicy
wiszą już za burtą analizując dokładnie skład dzisiejszego śniadania. Mijają
godziny, a sytuacja „zgonowo-chorobowa” ulega pogorszeniu. Ja i Tomek zostajemy
jedynymi nie zwracającymi honorów Neptunowi. Siedzę skulona za sterem próbując
skupić się na ciepłych myślach, w których zamiast na północnym Atlantyku,
siedzę na karaibskiej plaży i popijam orzeźwiającą wodę z kokosa. Niewiele to
pomaga… ręce drętwieją mi z zimna, a czas się dłuży niemiłosiernie. Monika
przyjęła pozycję wpół leżąca na burcie, co chwilę wychylając się za. Jest blada
i zmęczona. Na razie nie ma mowy, by mnie zmieniła na dłużej niż czas wpisu do
dziennika. Pamiętam już takie nocne wachty w moim krótkim, żeglarskim życiu i
pamiętam, że po pierwszej nocnej jest już tylko lepiej. Łapię więc tę myśl
kurczowo i za nic w świecie nie chce jej puścić przez kolejne zimne i mokre
godziny.
Poranek idealny K. Pawełczyk |
Ranek wita nas cudownym słońcem,
idealnie otulającym górzyste wybrzeże Islandii. Zapominam o niewygodach nocnej
wachty, rozkoszując się widokami jakie serwuje nam ten dzień. Co więcej do celu
zostało raptem parę godzin. Uśmiecham się do Moniki, która męczona przez
chorobę nie do końca podziela mój poranny entuzjazm. Zanim się obejrzałam,
pojawia się wejście do właściwego fiordu. Podobne do wszystkich innych – płynę prosto
w brzeg, ufając mapie, która uparcie twierdzi, że jest tam coś więcej niż miejsce
do sztrandowania. Adrenalina rośnie…
Katarzyna Pawełczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz