czwartek, 26 stycznia 2017

Na morzu jest mój dom, na morzu jest wszystko co kocham


Błękitne niebo delikatnie udekorowane pojedynczymi cumulusami bezbłędnie odbija się w niewiarygodnie spokojnej wodzie. Gosia niemal „wychodzi” za burtę by uwiecznić kilka genialnych ujęć z udziałem nieba, wody i Joinusa oczywiście. Na pokładzie zapanowała sielanka, a morski niepokój został zmieciony do zęzy.
 
W lustrze fiordu
K. Pawełczyk
 Dobre humory wzmacnia dodatkowo całkiem przyjemna temperatura, pozwalająca na pokładowy relaks bez konieczności zamieniania się w ludzika michelin. Rzucam ostatnie spojrzenie na fiord i kieruje się do koi – tryb wachtowy został oficjalnie załączony i jak się okaże każda minuta odpoczynku jest na wagę złota. Zasypiam bez problemu. Pierwszy i ostatni raz tego przelotu. Kiedy wychodzę na wachtę Islandia już tylko niewyraźnie majaczy na horyzoncie i zaraz zniknie zupełnie pod osłoną nocy, nie pożegnawszy się. Wydaje mi się jakbym na Ziemi Lodu i Ognia była od zawsze i właśnie ruszała w jakąś niezrozumiałą podróż bez powrotu.
Niezniszczalna Gosia!
K. Pawełczyk

 Nad głowami przekrzykują się fulmary (przynajmniej tak twierdzi Gosia – nasza pokładowa specjalistka od latających stworzeń), Atlantyk leniwie choć z coraz większą mocą się kołysze, na rufie słońce kładzie się miękko na islandzkich górach i kompletnie nic nie wskazuje na to, by za parę godzin miało rozpętać się piekiełko. Biorę mój magiczny zeszyt na zapiski wszelakie i korzystam z chwili, gdy to Monika przejęła ster. Słowa same płyną na papier, a długopis nie nadążając za potokiem myśli koślawi okrutnie litery:
„Po tylu dniach niepokoju i irracjonalnego strachu wreszcie przyszedł wytęskniony, wewnętrzny spokój. Mam wrażenie, że wreszcie jesteśmy we właściwym miejscu i na właściwej drodze. Prognozy nie mogą się mylić, a wszystko wokół jest tylko ciszą przed – bądź co bądź na ten moment – kompletnie nierzeczywistą i odległą burzą, ale wiem że na morzu jest mój dom, na morzu jest wszystko co kocham. Morze nie może mnie przecież tak po prostu skrzywdzić. Przecież właśnie do tego jesteśmy szkoleni i na to jesteśmy przygotowywani – na starcie z potęgą żywiołu, w który niejednokrotnie wierzymy bardziej niż we wszystko co na lądzie. Teraz już nie ma odwrotu, trzeba czekać aż sztorm przyjdzie, a kiedy przyjdzie stawić mu czoła. Tylko tyle i aż tyle. Kiedyś jak każdy początkujący żeglarz marzyłam o sztormach i walce o życie, o której mogłabym godzinami opowiadać w ciepłym blasku portowej tawerny. Przeżyłam kilka sztormów i stoczyłam kilka nierównych walk, więc teraz już wiem, że dobry żeglarz trzyma się z dala od złej pogody, a kiedy jest ona nieuchronna, czeka na nią cierpliwie i z pokorą. Czekam więc i z tyłu głowy nieśmiało zaklinam rzeczywistość, posyłając sztorm do diabła”. 
Odkładam zeszyt i usadawiam się za kołem sterowym. Nie rozmawiamy z Moniką za wiele – ją zaczyna dopadać bezlitosna choroba morska, a ja jestem kompletnie zanurzona w myślach, delektując się tak cudownym wieczorem. Wszystkie negatywne odczucia jakie miałam jeszcze na Islandii odpłynęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, czemu nie mogę się nadziwić. Zapada zmrok, a wraz z nim nadchodzi załamanie pogody – już wiem, że kolejna wachta nie będzie ani spokojna, ani przyjemna. Przed położeniem się do koi zapisuje jeszcze nie mniej koślawe niż poprzednio: „I tak cię morze kocham… cokolwiek będziesz mi chciało teraz udowodnić”. A zatem show must go on…           
Katarzyna Pawełczyk   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz