wtorek, 31 stycznia 2017

Do granic możliwości



Atlantyk rozbujał się na dobre – wiatr przybiera na sile i jak na złość wieje prosto w dziób. W koi, która bardziej przypomina teraz rollercoaster niż miejsce wypoczynku snuje marzenia o postawionych, przynajmniej częściowo, żaglach które dałyby choć odrobinę stabilizacji… Kapitan zdecydował jednak, że płyniemy kursem prosto na Wyspy Owcze, by nie tracić cennego czasu na halsowanie. O spaniu nie ma mowy – ogromne pokłady sił przeznaczam na względną stabilizacje i nie przygniatanie co rusz schorowanej Moniki. Zmęczenie i paskudne odczucie chłodu, które nie chce się odczepić od prawej stopy, mieszają się z wściekłością wynikającą z bezradności. 

Za chwilę rozpęka się piekło
K. Pawełczyk
 Leżę próbując się skupić na czymkolwiek, byle tylko nie myśleć o skostniałej stopie, której żadnym sposobem nie jestem w stanie rozgrzać od dwóch godzin. Myśli dopasowują się do stanu morza – biegną w każdą stronę, gwałtownie i nieprzewidywalnie, uderzając w najczulsze miejsca. Mam wrażenie jakbym leżała w tej koi nie dwie godziny a kilka lat i już na samą myśl o wyjściu z niej robi mi się zimno. Jakkolwiek rozbujana i niewygodna by była w tym momencie, stanowi podstawę poczucia bezpieczeństwa i komfortu psychicznego – to moje własne małe miejsce pośród rozszalałego żywiołu. Jedna z myśli trafia na podatny grunt – nic nie jadłam od kilku godzin. Zerkam do mesy i rozpracowuje w głowie plan wykonania operacji „jedzenie”. Po przeanalizowaniu wszystkich czynników dochodzę do wniosku, że mogę jeszcze chwilę poczekać – nie ma co się dwa razy narażać na siniaki, skoro można coś przegryźć zaraz przed wachtą. Chyba udaje mi się zasnąć sądząc po prędkości upływu czasu od ostatniego spojrzenia na zegarek. Tyle że zamiast trochę odpocząć czuje się bardziej zmięta niż jeszcze godzinę temu. Z pokładu dochodzą odgłosy oddawania ostatnich posiłków do morza. Bilans schorowanych pozostaje niezmienny – tylko ja z Tomkiem nie oddawaliśmy jeszcze czci Neptunowi w ten osobliwy sposób. Jestem niezwykle wdzięczna atlantyckim falom, że chociaż w tej materii mnie oszczędziły, bo nawet nie czuje ochoty na zwracanie, wręcz przeciwnie w myślach zaczynam fantazjować o schabowym… Budzik oznajmia, że pora zacząć nakładać na siebie kolejne warstwy i wyjść na pokład. Po drodze do kingstona obijam się o wszystkie wystające elementy mesy i klnę siarczyście na morską karuzelę. Gosia pyta, czy zrobić nam herbaty na wachtę – to jest złota kobieta i takich załogantów życzę każdemu – nie dość, że zawsze uśmiechnięta, to jeszcze pomocna i życzliwa niezależnie od warunków. Po drodze na pokład zgarniam banana. Smakuje jak nigdy. Ciepło jakie kumulowałam w sobie przez ostatnie godziny w śpiworze ulatnia się zdecydowanie za szybko. Jest zimno, a delikatny deszcz potęguje to paskudne odczucie. Obiecuje sobie, że przez najbliższą dekadę będę pływać tylko po ciepłych wodach i w głębi serca już wiem, że nie dotrzymam danego sobie słowa – ciągnie mnie na północ jak nigdzie indziej i będę tu wracać mimo chłodu i sztormów, bo po prostu muszę – zostawiłam tu kiedyś kawał serducha, po prostu. Siedzę za sterem całe cztery godziny. Palce u rąk przestałam czuć już po dwóch, stopy po dwóch i pół. Małe i piekielnie ostre kropelki tną twarz bezlitośnie i pod koniec wachty nie mam już kompletnie siły patrzeć na kompas. Płyniemy w nicość i zaczyna mi to być obojętne – byle wreszcie zejść z pokładu. 

Leżenie w poprzek koi niewiele daje...
K. Pawełczyk
Wiatr przybiera ciągle na sile. Fale są coraz większe i niezdecydowane co do kierunku, z którego chcą uderzać w dzielnego Joinusa. Schodząc pod pokład czuje jak żołądek przykleja mi się do kręgosłupa, ale nie mam siły odształowywać konkretnego jedzenia – biorę dwa sucharki, które jakimś cudem przetrwały w jaskółce i wskakuje do śpiwora. Chcę zasnąć jak nigdy wcześniej. Bezskutecznie. Moja stopa chyba się popsuła, bo znowu nie chce się rozgrzać jako jedyna część ciała. Frustracja rośnie i postanawiam, że na kolejną wachtę żadna siła nie zaciągnie mnie na pokład – będziemy sterować wewnętrznym kołem z mesy. Monika nie patrzy z entuzjazmem na ten pomysł – pod pokładem czuje się znacznie  gorzej, o ile możliwe jest „jeszcze gorzej”. Kolejną wachtę steruję sama, czego absolutnie nie mam za złe Monice – biedna męczy się niemiłosiernie. Moja granica wytrzymałości powoli przesuwa się. Nie spałam już dwie doby. Bilans posiłków też nie wygląda najlepiej – dwa banany i cztery sucharki. Każdy ruch rękami, celem poprawy kursu jest wysiłkiem, a oczy zamykają się same mimo desperackich prób skupiania wzroku na AIS i kompasie. Mam nadzieję, że teraz jestem już na tyle zmęczona, że wreszcie zasnę mimo nieprawdopodobnej huśtawki. Niestety… do czwartej nad ranem, kiedy budzik po raz kolejny oznajmia wachtę, nie udaje mi się zasnąć na dłużej niż dwadzieścia minut. Czuje jak kręci mi się w głowie, więc drogę do kingstona pokonuje wolniej i uważniej niż zwykle. Nagle pojawia mi się ciemność przed oczami, a skórę oblewają zimne poty. Nie jestem w stanie złapać oddechu i ruszyć nogami – upadam na schodki między kambuzem a mesą. Nie wiem co się dzieje. Mój organizm zwariował. Pojawia się hiperwentylacja, a ręce zaczynają mi się trząść, czego kompletnie nie umiem opanować. W głowie pojawia się panika, bo nie wiem co się ze mną dzieje. Gosia podbiega do mnie z wodą i próbuje uspokoić. Jestem bezwładna jak worek ziemniaków. Nigdy wcześniej czegoś takiego  nie miałam – najwyraźniej nie jestem niezniszczalna. Trzy metry dzielące miejsce, w którym aktualnie leże od mojej koi wydają się nie do pokonania. Niezastąpiona Gosia pomaga mi się doczłapać do koi i uspokaja, że to wynik zmęczenia i minie jak się tylko prześpię. Zastąpi mnie na wachcie. Jestem jej wdzięczna jak nikomu na świecie i jednocześnie dopada mnie irracjonalny wstyd i żal, że nie dałam rady wyjść na wachtę, że zasłabłam, że mój organizm się zbuntował. Monika przykrywa mnie śpiworem i przytula. Tylko tyle i AŻ tyle. Potrzebuje tego teraz jak tlenu. Myśl, że mam wsparcie od reszty załogi i że mogę na nich liczyć w KAŻDEJ sytuacji pomaga mi się uspokoić – takich ludzi na pokładzie życzę każdemu. To właśnie o to chodzi w żeglarstwie – by być jedną drużyną, na dobre i na złe. Tym razem zapadam w głęboki sen, wycieńczona i sponiewierana. A więc to jest moja granica – dwie i pół doby bez jedzenia i snu w zimnie i ciężkich warunkach… może wymagałam od siebie za dużo?
Katarzyna Pawełczyk        

2 komentarze:

  1. Hej
    Żyjecie?
    Żeglarskie pozdro z pod ciepłej kołdry j.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ahoj!
    Żyjemy, żyjemy - strat w ludziach nie odnotowano ;)

    OdpowiedzUsuń