wtorek, 23 sierpnia 2016

W oparach diesla i objęciach choroby morskiej



Intuicja morska każe mi szybko zjeść swoją porcję i oddelegować się do pokładowych obowiązków lub koi, jeśli kapitan uzna że to nie moja wachta będzie tą rozpoczynającą rejs. Siadam skulona w kokpicie, a Jasiek rzuca błogosławione pytanie o konieczność bycia na pokładzie nas wszystkich, na które pada jeszcze bardziej błogosławione pozwolenie na powrót do spania dla mnie i niego. Niestety fale stają się coraz zajadlejsze w miarę zbliżania się do otwartego morza. Z głębokiego snu nici. Na szczęście wykształciłam w sobie ostatnio umiejętność zapadania w świadome, acz dające wytchnienie drzemki. Leżę zatem w delikatnym letargu zastanawiając się nad własnym samopoczuciem i z zadowoleniem stwierdzam, że po chorobie morskiej póki co ani śladu. Radość zwycięstwa była jednak zdecydowanie przedwczesna. Jakiś straszny diabeł podkusił mnie by na czterdzieści minut przed wachtą pójść do mesy na pogaduchy z Jaśkiem, który ze spaniem miał ewidentne problemy. W mesie rozchodziła się ostra woń diesla, drażniąca nie tylko drogi oddechowe ale także wystawiony na morską próbę żołądek. Po niecałych dwudziestu minutach poczułam silną potrzebę wyjścia na pokład. W błyskawicznym tempie wskoczyłam w sztormiak i zajęłam miejsce w kokpicie, oddychając głęboko. Żołądek miał mi ewidentnie za złe inhalacje paliwem, bo standardowa procedura łapczywego wciągania świeżego  powietrza nie przynosiła oczekiwanej ulgi. 
Wypływamy skoro świt
J. Chudzik

Przez głowę przebiega mi myśl, że to może być właśnie mój debiut z chorobą morską w pełnej krasie. Staszek już wisi za burtą, a Alex zaraz po skończonej wachcie zbiega pod pokład, by zająć strategiczną pozycje przeciwchorobową  na koi. Za sterem siada Jasiek. Nawet on, morski twardziel, ma niewyraźną minę. Morze bujało coraz bardziej, a spod pokładu co chwilę dochodziły okrutne zapachy. Jasiek dżentelmeńsko proponuje mi przejęcie steru, co zawsze powoduje ulgę w cierpieniach morskich. Odrzekam, że zaraz wezmę ale muszę kontrolnie przesiąść się na burtę zawietrzną. Nie minęło dziesięć minut, kiedy mój pierwszy pawik pofrunął z gracją za burtę. Cieszę się jak małe dziecko – zarówno z poczucia ulgi, jak i z faktu, że to nie byle co, a samo Morze Północne mnie sponiewierało. Chwilę później na szczupaka wybiega spod pokładu Alex, szybko podstawiam mu wiadro i czuje mocarny uścisk na udzie, nieco powyżej kolana. Kapitan zaczyna wyganiać demony, jednocześnie zgniatając mi nogę – skąd w takim momencie tyle siły w tym chłopaku?! Taki styl rzygania bawi mnie niemiłosiernie, a że sama przed chwilą oddawałam hołd Neptunowi, to śmieję się bez skrępowania – tak jak pozostali zresztą. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Po zakończonych egzorcyzmach Staszek odbiera wiadro z zawartością i wprawnym ruchem wylewa zawartość za burtę. 

- Kasia to przynajmniej rzyga jak dama – komentuje, naśladując moje kocie ruchy na burcie.
- a ja mam teatralną wersję choroby morskiej – odcina się trochę zakłopotany Alex.

A więc każdy ma swój styl… Każdy poza Jaśkiem, który stwierdza, że w tych warunkach nie może ulec chorobie choćby nawet bardzo chciał, bo został jedynym w miarę kontaktującym człowiekiem na pokładzie.   W międzyczasie okazuje się, że wczorajsze łatanie jachtu na niewiele się zdało – fale zalewają nas w każdej minucie, a wraz z nimi pod pokład dostają się ogromne ilości wody. Pompy zenzowe pracują bez wytchnienia, a my decydujemy się na rozwiązanie z zastosowaniem „ciepłej koi”- jedna koja (pada na Jaśkową) musi pozostać sucha i ciepła niezależnie od tego by się działo. W praktyce oznacza to, że nie wolno się tam położyć, czy nawet usiąść w mokrych ciuchach, czy nie daj Boże w sztormiaku. Pierwszy z ciepłej koi korzysta pomysłodawca – Alex. Staszek nieugięcie pozostaje na pokładzie, co rusz wychylając się za relingi. Przejmuje ster w nadziei, że resztki choroby morskiej pójdą w zapomnienie. Niestety opary diesla, który w magiczny sposób ucieka nam do zenzy unoszą się w powietrzu, skłaniając mój żołądek do ponownej analizy jego składu. 
Pierwsza wachta melduje się na pokładzie
J. Chudzik

- podaj mi wiadro – rzucam niby od niechcenia do Jaśka. 
Czujnie pyta czy mnie nie zmienić w tej sytuacji. Twardo odpowiadam, że nie ma w zupełności takiej potrzeby, bo damy nie haftują do nie porcelanowych wiader – wywołuje tym śmiech na pokładzie i delikatne rozluźnienie atmosfery. Nie mniej żołądek potraktował to jak wyzwanie. Ja z kolei potraktowałam jak wyzwanie trzymanie kursu i zwracanie w tym samym momencie i… oboje podołaliśmy postawionym wyzwaniom.  Zrobiłam co miałam zrobić i dalej, jak gdyby nigdy nic płynęłam wyznaczonym kursem. Postanowiłam jednak już więcej nie rzygać w tym rejsie – pierwszy raz ok, kiedyś musiał nastąpić. Do wiadra za sterem ok  – nie lada to umiejętność w żeglarskim cv, no ale ile można? Dosyć. Zawsze ceniłam w sobie dotrzymywanie danego słowa, tak więc na dwóch razach się skończyło, co jednak nie przyniosło mi spodziewanej ulgi w katuszach jakie mnie dopadły. Tak mocnej choroby morskiej nie miałam jeszcze nigdy, osłabienie potęgował dodatkowo podtrzymywany z przymusu post. Z każdą chwilą czułam się coraz słabiej, a jakby tego było mało mój sztormiak był na granicy przemakalności. 
Katarzyna Pawełczyk

2 komentarze:

  1. Nooo 'rzygliwy"odcinek.brawo za grację.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak było, niestety tak właśnie było - a i tak "najlepsze" momenty zostawione zostały wyłącznie we wspomnieniach... ;)

    OdpowiedzUsuń